Leśnik codziennie dogląda drzew na wypalonym przez spadający samolot hektarze Lasu Kabackiego. Ale w takim miejscu nic nie chce rosnąć jak trzeba
W Lesie Kabackim zawisły klepsydry informujące o środowej mszy za ofiary katastrofy sprzed 20 lat
Pan Bogdan, dziś pięćdziesięcioletni parkingowy w Parku Rozrywki "Powsin", dokładnie wie, co robił 9 maja 1987 r. o godz. 11.12. - szedł drogą w Jeziornie i stanął jak wryty: - Coś zawyło. Odwracam się, a tam samolot spada nad lasem, jak kosą tnie skrzydłami drzewa, ogon mu dymi - wspomina.
Z tamtego dnia pamięta tłum ludzi zmierzający w kierunku słupa dymu. Najpierw popędzili jego sąsiedzi i wszyscy zamieszkujący przyleśne tereny. Cztery minuty później pan Bogdan usłyszał wyjące syreny milicji, straży pożarnej i pogotowia.
O tym, co się stało, dowiedział się telewizji: Ił-62M "Tadeusz Kościuszko" lecący do Nowego Jorku rozbił się na południowym skraju Lasu Kabackiego podczas nieudanej
próby awaryjnego lądowania. Zginęły 183 osoby - 11 członków załogi i 172 pasażerów, w tym 17 Amerykanów.
Kolega pana Bogdana był na miejscu w chwili, gdy samolot spadł między drzewa. - Ręce i nogi wisiały na drzewach. On wcześniej pracował na cmentarzu, to i ten widok przeżył, ale normalny człowiek by się już nie podniósł.
Samolot wbija się w las
Danuta Makulska, mieszkanka jednego z trzech domów, które wtedy stały na skraju Lasu Kabackiego, do dziś woli myśleć, że to, co wtedy zobaczyła na drzewie, to była głowa lalki. Dzisiaj przytulony do lasu teren przy polach to oficjalnie Konstancin-Jeziorna. 20 lat temu stały tu tylko trzy domy - Makulskich, Kozikowskich i Ciesielskich - nie przyznawała się do nich żadna gmina. Rolnicy chętnie przesiadywali u Ciesielskiego i świetnie dogadywali się z jego częstymi gośćmi - Jonaszem Koftą i Agnieszką Osiecką. Teraz pustkowie zamieniło się w drogie osiedle domków jednorodzinnych.
Tamtego majowego przedpołudnia Danuta Makulska pracowała w szklarni. Usłyszała huk i zobaczyła słup dymu. Pomyślała, że dom Kozikowskich się pali, i ruszyła na pomoc. Kilkusetmetrowy odcinek rowerem zajął jej najwyżej pięć minut. - Ścięte drzewa, blacha i kłęby dymu. 2,5 m ode mnie leżał kawałek ludzkiego korpusu z głową i strzępami kończyn - wspomina po 20 latach. Z szoku wyrwali ją wojskowi, którzy znienacka wyrośli przed nią i kazali się ewakuować.
Artysta malarz Jerzy Ciesielski odebrał właśnie z kiosku teczkę z poranną prasówką. - Czytam, a tu nagle huk. Psy do domu wleciały, a przez okno widzę obraz, który nie dociera do wyobraźni - samolot wbija się w las. Pomyślałem, że las koło Kozikowskich się pali, i złapałem za aparat - wspomina. Z zamkniętymi oczami wleciał w dym. - Kiedy je otworzyłem, nogi wrosły mi w ziemię. Zobaczyłem bezgłowy korpus ludzki wbity w drzewo. Za mną pędzili jacyś ludzie, ale już nie zdążyli wejść. Znikąd pojawiły się szwadrony ZOMO, milicji, helikoptery. Szybko i sprawnie odgrodzili nas od szczątków samolotu - opowiada Jerzy Ciesielski i zapala papierosa. 9 maja 1987 r. mijały dwa lata, jak rzucił palenie. Tamtego dnia, z nerwów, sięgnął po papierosy i tak zostało mu do dzisiaj. Nie wie, kiedy udało mu się zrobić zdjęcia, których nie miała żadna agencja prasowa, a pewnie nawet i wojsko. Już ich nie ma - nie oddała jedna ze stacji telewizyjnych. Pamięta, że kiedy je wywoływał we własnej łazience, nie mógł uwierzyć w wyłaniające się czarno-białe kształty: żebra na drzewie, fragmenty odzieży, korpus zawieszony między dwoma pniami. Przez kilka lat nie przyznawał się do nich nikomu. Nie chciał podpaść rządowi, który miał swoją wersję kabackiej rzeczywistości.
Radzieccy konstruktorzy nie mogą być winni
Oficjalnie przekazana do mediów informacja była lapidarna. Samolot spadł, szczątki usunięto, a przewoźnik LOT otoczył bliskich ofiar troskliwą opieką - zapewnił im nocleg w warszawskich hotelach, restauracyjne wyżywienie, odszkodowania. Przez kilka tygodni strona rządowa milczała na temat przyczyn katastrofy. Na konferencji prasowej 12 maja, czyli trzy dni po tragedii, rzecznik rządu Jerzy Urban beształ dziennikarzy za niecierpliwość i oświadczył: "Komisja rządowa działająca pod przewodnictwem wicepremiera Zbigniewa Szałajdy zapowiedziała, że po ustaleniu faktów i okoliczności katastrofy poda wyniki swoich prac do publicznej wiadomości".
Iły-62 miały być perłą polskiej floty, w której latały wyłącznie radzieckie samoloty. Dziś otwarcie mówi się o wadliwym rozwiązaniu konstrukcyjnym. Cztery silniki w tyle kadłuba blokowały się po dwa. Kiedy wybuchał jeden, zniszczeniu natychmiast ulegał drugi, uszkadzając kadłub. Tak było 9 maja 1987 r. z "Tadeuszem Kościuszką". Musiało dojść do kilku katastrof i poważnych awarii, żeby określenie "latające trumny" przedostało się za żelazną kurtynę.
Polscy inspektorzy od razu ustalili, że do tragedii doszło z winy radzieckich konstruktorów - przewiercili łożysko, jego turbina eksplodowała, a jeden z kawałków uszkodził lewy silnik. Żaden inspektor nie odważyłby się jednak podpisać pod takim protokołem. Strona radziecka winę zrzucała na złe przygotowanie polskiej załogi. Kiepski argument, bo 59-letni kapitan Zbigniew Pawlaczyk był wówczas jednym z najlepszych i najbardziej doświadczonych polskich pilotów. Drugi pilot, 54-letni major Leopold Karcher, latał nawet na trudnosterowalnych bombowcach. Zapis z czarnej skrzynki samolotu to świadectwo ich profesjonalizmu. O 10.41, 34 min po starcie z Okęcia, nad Grudziądzem pierwszy przerażający dźwięk sygnalizuje wyłączenie się autopilota, a kabina zgłasza rozhermetyzowanie. Przez następne 23 min załoga i kontrolerzy lotów przekazują sobie konkretne komunikaty, szukając bezpiecznego rozwiązania. O godz. 11.12 i 13 s z kabiny padają ostatnie słowa: "Dobranoc!!! Do widzenia!!! (krzyk)" i legendarne już: "Cześć!!! Giniemy!!!". Kapitan Pawlaczyk zostaje uznany za bohatera, który do ostatnich sekund walczył o życie pasażerów i uratował mieszkańców Kabat, lądując w lesie, a nie wśród bloków.
Warszawska prokuratura długo zastanawiała się, jak określić przyczynę awarii, żeby nie urazić Wielkiego Brata. W grudniu umorzyła sprawę, ustalając, że powodem awarii było "przedwczesne, zmęczeniowe zniszczenie elementów tocznych". Błąd nie leżał więc ani po stronie radzieckiej, ani polskiej, ani nawet łożyska. Winne było "zmęczenie".
Ludzie podnosili przedmioty, szukali
Dużo trudniej było się rządowi wytłumaczyć z przewijających się w prasie informacji o "poszukiwaczach skarbów" na miejscu katastrofy. Podpułkownik Adam Rapeta opowiadał Katarzynie Nazarewicz i Wojciechowi Krzyżanowskiemu z "Przeglądu Tygodniowego" o miejscowych, którzy kilka minut po tragedii zdejmowali pierścionki z pokrwawionych palców: "Zobaczyłem matki z małymi dziećmi na rękach (...) oglądające makabryczne szczątki, pourywane kikuty i korpusy bez głów, rąk i nóg. Wszyscy chodzili wokół porozrywanych ciał z wyszarpanymi mięśniami i wylewającymi się przez rozerwane brzuchy jelitami. Ludzie usiłowali przeglądać rzeczy ofiar, podnosili przedmioty, szukali".
Kilka dni później o grabieży na miejscu katastrofy plotkowała już cała Polska. Kiedy wiadomość o szabrownikach podchwycili zachodni dziennikarze, Jerzy Urban skrytykował polskie media za "epatowanie wiadomościami nierzetelnie zebranymi". "To, co obecnie ukazuje się na ten temat w prasie polskiej, a szczególnie zagranicznej, to pogłoski i prywatne interpretacje, hipotezy i spekulacje" - mówił.
Rodziny ofiar rzadko mogły liczyć na rzeczy bliskich. Potrzeba było dużego szczęścia, żeby w namiocie identyfikacyjnym rozstawionym po katastrofie na Wólce Węglowej rozpoznać zmarłego po przedmiocie, a nie przerażającym zdjęciu nadpalonej twarzy. Henryk Mackiewicz rozpoznał obrączkę przywiezioną kiedyś żonie z Afryki. Obrączka nazywała się "seven days" i składała się z siedmiu połączonych ze sobą kółeczek - gwarantujących szczęście w każdy dzień tygodnia. Janina Stradecka dostała spiralny kolczyk córki Anieli, nazywanej Ajką. Poza tym z bagaży ocalało niewiele: słoik grzybków, butelka spirytusu. W skórzanej torebce na suwak, którą oddano rodzinie pani Haliny Domerackiej, było wszystko,
prócz pieniędzy - 400 dol. i 10 tys. zł. Dziwne, bo nie wypadła ani Biblia, ani zdjęcia, ani paszport, nawet kaseta z rozmówkami angielskimi tam była. A pieniądze Halina Domeracka miała schować między kartki Nowego Testamentu. Został tylko kwit z banku.
Sprzątali, a pieniądze chowali po kieszeniach
Dzisiaj w okolicach Powsina i Józefosławia nikt nie chce mówić o szabrze. Kazimiera Kozikowska jest oburzona, że ktoś mógł o to podejrzewać ją lub kogoś z sąsiadów. - Tragedia ludzka się wydarzyła, a wy szukacie sensacji. Jaki szabrunek, jak cztery minuty po kraksie cały teren obstawiło ZOMO? Kto miał tam kraść? - ucina rozmowę.
Wojciech Makulski, mąż Danuty, po raz pierwszy o grabieżach usłyszał o 16, pięć godzin po tragedii, od dziennikarki z radia, i zdziwiony zapytał żonę. Tylko machnęła ręką: - Przecież ja byłam tam kilka minut po fakcie, a już wtedy na miejscu było ZOMO i nikogo nie wpuszczali. Tłumy ludzi, którzy biegli w tamtą stronę, przybyli po mnie. Więc o jakich tu mówić złodziejach? - pyta. A mąż-wesołek przygaduje: - Widzisz, nie załapałaś się na nadpalone dolary!
Jerzy Ciesielski śmieje się z tych przypuszczeń. - Żaden z nas, lokalnych mieszkańców, nie ma nawet śrubki z tego samolotu. ZOMO ogrodziło teren i nie wpuszczało nikogo. Kiedyś pokłóciłem się z jednym pułkownikiem, bo kazał mi dojeżdżać do domu kilkukilometrowym objazdem nawet po trzech dniach, kiedy wojsko uprzątnęło już blachę i szczątki ludzkie oraz zaorało cały teren. Ci, co tam pracowali, zomowcy, mogli rabować. Ale nie tutejsi - mówi.
Były milicjant, który w 1987 r. pracował w jednym z warszawskich komisariatów, nie wierzy w całkowitą niewinność miejscowych, ale nie dałby złamanego grosza za zomowców. - Mieli sprzątać, to sprzątali, a pieniądze chowali po kieszeniach. Bo kto im udowodnił, że wiezione przez pasażerów dolary nie spłonęły? A pensje były liche i trzeba było sobie budżet podreperować - uważa.
Lipy, buki po 20 latach
W leśniczówce przy Parku Rozrywki w Powsinie, o tragedii rozmawia się przynajmniej raz do roku, kiedy trzeba przygotować pomnik na odprawianą tam rocznicową mszę. 9 maja 1987 roku pracownicy znają dokładnie, choćby z opowiadań. Teraz, 20 lat później, katastrofa znów powraca we wszystkich rozmowach, wypierając aktualne tematy - rozjeżdżających las rowerzystów, chuliganów z bejsbolami, którzy chcieli wrzucić do ogniska policyjny radiowóz.
Były leśnik, który od 1997 r. codziennie dogląda miejsca katastrofy prawie na pamięć zna nazwiska wyryte na pamiątkowym głazie, żegna się przed blaszanym krzyżem z napisem: "Ofiarom katastrofy - Parafia św. Ap. Piotra i Pawła w Pyrach, 9 V 1987". - W środę 20. rocznica i trzeba zadbać o wygląd lasu. Zrobiliśmy nowe ławki, pomalowaliśmy płoty, wymieniliśmy na drewniane te ohydne blaszane kosze. Niech rodziny wiedzą, że dbamy o miejsce tragedii - mówi i zaznacza, że chce pozostać anonimowy. Codziennie dogląda drzew, które kilka lat temu dosadzał na wypalonym podczas kraksy hektarze. Lipy, buki, dęby i jawory miały być sadzone kwadratami, w widoczną z lotu ptaka szachownicę. Ale w takim miejscu nic nie chce rosnąć jak trzeba.
Mężczyzna z brzuszkiem zagaduje leśnika: - Proszę pana, proszę pana, czy to ten samolot, w którym zginęła Anna Jantar? Bo właśnie się o to z żoną kłócimy - pyta. Od kilkunastu lat większość ludzi myli katastrofę "Kościuszki" z tragedią "Mikołaja Kopernika", który 14 marca 1980 r. rozbił się niecały kilometr przed progiem pasa startowego na Okęciu.
A leśnik po raz tysięczny wyjaśnia: - Nie, tamten rozbił się siedem lat wcześniej, na fort wojskowy przy al. Krakowskiej. Zginęło 87 osób. Nasza Jantar i cała bokserska reprezentacja USA zaproszona na mecz towarzyski do Warszawy, kilku Rosjan i Niemców.
***
Korzystałam z książki Marka Saryusza-Wolskiego "Cisza po życiu", wznowionej właśnie przez wydawnictwo Iskry.
Zakładki