Podobny taras widokowy miałem okazje odwiedzić w Paphos na Cyprze.
To będzie relacja z krótkiego wypadu, którego tak naprawdę miało nie być, ale zacznijmy od początku. Po raz pierwszy w życiu zostałem wujkiem – moja jedyna i ukochana siostra urodziła śliczna córke. Tak – też myślę, że "wujek Styro" to brzmi dumnie więc zostałem poinformowany parę miesięcy wcześniej, że mam się pojawić we wrześniu na chrzcinach. Chęć zobaczenia rodziny, siostry, małej i obalenia małego co nieco ze szwagrem sprawiła, że nie było opcji, abym nie jechał. W pracy nie chcieli mnie puścić, więc powiedziałem na dzień przed wylotem, że lecę i nie będzie mnie przez 2 tygodnie – nie wiem co się działo przez ten czas – w każdym razie jak wróciłem to firma zbankrutowała – a ja głupi myślałem, że nie ma ludzi niezastąpionych
Ok. – do rzeczy Jako, że do lotniska w Reus (REU) miałem piechotką jakieś pół godziny to naturalnie było to jedyne brane pod uwagę lotnisko wylotowe, zwłaszcza, że ku mojej i nie tylko mojej uciesze, Ryanair uruchomił rejsy do Krakowa. Ten rejs miał być moim pierwszym lotem Ryanairem i pierwszym lotem w życiu low-costem. Ale nie był – o tym później…
Zacząłem sprawdzać bilety i zgrywać daty. W końcu stanęło na tym, że polecę 21 września i powrót 28. Cena za przelot plus jedna sztuka bagażu rejestrowanego 95 euro RT, tutaj dziękuję naszemu formowemu koledze Abcn z Barcelony za użyczenie karty pre-paid. No czyli lecę do Polski. Gdzieś po tygodniu dzwoni telefon – Abcn z pytaniem czy na pewno kupiłem ten bilet i żebym lepiej wszystko posprawdzał, bo mu pieniędzy z karty nie ściągnęło. No to sruu do komputera, patrzę a tam wszystko ok, rezerwacja potwierdzona, 0,00 euro do zapłaty, wydrukowałem to wszystko na wszelki wypadek i myślę, że może ta jego karta jakaś cudowna. Ze szczęścia – no ok. to ściema – z tradycji jak co dzień – zszedłem w kapciach do baru na piwo, tam spotkałem kolegów, i zamiast po pół godziny to wróciłem coś koło 3 rano ululany w 4 pupy. Myślę sobie jak to sprawdzić czy ta karta jest cudowna? – ano kupić inny bilet, tylko gdzie by tu polecieć? Może do ukochanej do Niemiec? Ona od roku co miesiąc lata do mnie, to może ja pierwszy raz ja odwiedzę – zawsze jest jakaś szansa, że przestanie narzekać, że nie interesuję się jej światem. Klik, klik, klik i w pijackim majaku kupiłem bilet na trasie REU-FMM-REU. Rezerwacja potwierdzona, wszystko ok. – a to jeszcze kupie sobie bilet do Polski na święta i na listopad jeszcze do Anglii do siostry, no ale już niestety te bilety nie przeszły. Zostałem tylko z biletem do Niemiec i do Polski. Rano pobudka o 7 i w drodze do pracy myślę o kurka – co ja zrobiłem, co ja w robocie wymyślę, ale jaja – lecę do Niemiec i takie tam…
Plan był taki, żeby zrobić REU-FMM-REU-KRK-REU. 16.09-21.09. Memmingen i 21.09.- 28.09. Polska. Miałem coś koło dwóch godzin na przesiadkę w Reus, jedyna niedogodność to taka, że nie zdążę do domu pojechać i mój polski bagaż musiał jechać ze mną do Niemiec. Po pracy, na spokojnie przeglądam rezerwacje i nagle z moich ust rozległo się donośne słowo, którego tutaj nie przytoczę, a które rozpoczyna się na literę K i które zwykłem akcentować na R Okazało się, że z winy hiszpańskiego Estrella Damm, bedąc w pijackim amoku pomyliły mi się godzina wylotu z Memmingen z godziną przylotu do Reus i klops. Mam 20minut na przesiadkę, czyli nie ma szans, żebym zdążył. Po raz kolejny z opresji wybawiła mnie karta Andrzeja, klik, klik, klik i już mam bilet Memmingen - Girona na 20 września - trudno - jeden dzień krócej u dziewczyny.
Kilka tygodni później, przy bramce numer 12 czekałem już na mój lot do Memmingen a razem ze mną równo 160 pasażerów, głównie Hiszpanów, którzy wybywali na Oktoberfest do Monachium. Wcześniej przeszedłem kontrolę bezpieczeństwa, a razem ze mną 3 puszki coca-coli w bagażu podręcznym, nikt nie zwrócił na nie uwagi - no cóż, za to m.in. uwielbiam Hiszpanie, za ten luz jaki mają w sobie
Pół godziny przed wylotem, sprawdzanie kart pokładowych, bez kontroli rozmiarów bagażu pokładowego i wchodzę do samolotu - pełen niepokoju, bo naczytałem się na Forum o Ryanie i o tym jaki to syf.
Pierwsze wrażenie - bardzo pozytywne, po podaniu karty pokładowej stewardowi słyszę "dziekuję bardzo". Usiadłem na miejscu 8D zastanawiając się czy się przesłyszałem czy też faktycznie gość do mnie po polsku powiedział. Boarding poszedł bardzo sprawnie, o 13.20 zamknięto drzwi i 3 minuty później rozpoczęliśmy kołowanie, aby chwilę później wzbić się w powietrze. Ten steward był świetny - mówił płynnym angielskim, hiszpańskim z ledwo wyczuwalnym akcentem i chyba perfekcyjnym niemieckim. Nudziło mi sie po godzinie lotu wiec poszedłem do galleya zamienić z nim parę słów. Okazało się, że to Łotysz, mówi też całkiem dobrze po polsku. Od niego dowiedziałem się, że mamy 160 paxów na pokładzie, że robią rotację REU-FMM-REU-LPL-REU i że nie ma Polki na pokładzie. Później od Ani (która marzyła o zmianie bazy z hiszpańskiej na niemiecką) - super sympatycznej stewki z następnego mojego lotu do Polski dowiedziałem się, że on był kiedyś szefem bazy, ale ktoś pod nim dołki kopał i go zdegradowali. Obsługa wzorowa, bardzo sympatycznie było - nie taki ten FR straszny jak go malują. Na ciasnotę też nie mogłem narzekać, ale to już bardziej kwestia tego, że wzrostem nie grzeszę
Alpy?
Po 2 i pół godzinie, 20 minut przed czasem lądujemy w Memmingen. Herzlich Wilkommen Allgäu Airport!!! Rozpoczyna się moja niemiecka przygoda!
Jako, że musiałem poczekać 2 godziny na moja dziewczynę, której zły niemiecki szef nie wypuścił wcześniej z pracy, to ruszyłem na zwiedzanie terminalu. Terminal lotniska w Memmingen jest malutki, nie jest też dziełem sztuki, jest to barak przygotowany do obsługi czarterów i low-costów. Jest kawiarenka, jest bankomat, biuro podróży i wypożyczalnia samochodów, 11 check-in, druga kawiarenka z wi-fi za kawę po przejściu kontroli bezpieczeństwa i nie wiele więcej. Poczułem się swojsko - jakbym w Rzeszowie wylądował. We wrześniu ubiegłego roku terminal w Memmingen był w remoncie jak widać na zdjęciu.
Kilka fotek z wnętrza terminalu w Memmingen
Jesteśmy w Bawarii to i krowa musi być
Jak już wspomniałem Memmingen mnogością lotów nie grzeszy, Ryanair, AirBerlin, TuiFly i Germania to linie, które możemy zobaczyć na płycie lotniska.
Ryanair z Dublina i szyba zamiast siatki, ale o tym za chwilę.
Uploaded with ImageShack.us
I bez szyby
Memmingen było kiedyś bazą Luftwaffe, pozostałości możemy zobaczyć i dzisiaj
Wózki bagażowe w Memmingen to szajs, brakuje tej tylnej ścianki, na której wiszą reklamy zazwyczaj - jak ktoś ma trochę mniejszych walizek to wypadają wprost pod nogi
Jednak to, czego nie ma lotnisko w Rzeszowie, ani żadne inne lotnisko, na którym byłem to taki taras widokowy
A potem... a potem pojechałem kilkadziesiąt km na południe, do małej wioski pod Alpami, aby podziwiać ciszę, naprawdę piękną przyrodę, owce, krowy i pić hektolitry piwa - w końcu jestem w Bawarii No, ale to nie ma nic wspólnego z lataniem - jeśli będą chętni to mogę też parę zdań na ten temat napisać.
Nikt mi nie powie, że nie byłem w Bawarii!!!
Viehscheid w Immenstadt czyli spęd bydła na zimę z Alp, późniejsza potańcówa nie ma sobie równych!
Po wyjściu z terminala na tych, którzy za cel swojej podróży obrali Oktoberfest w Monachium czekał autobus. To co mnie uderzyło czekając na zewnątrz, to fakt, że po spaleniu papierosa wszyscy grzecznie wyrzucali pety do kosza na śmieci. W Hiszpanii jest to rzecz nie do pomyślenia, od tego są ulice, żeby śmiecić – no, ale, że byłem w gościach to postanowiłem nie przenosić hiszpańskich zwyczajów do Bawarii, zwłaszcza, że w pamięci miałem rozpaczliwy krzyk pewnego pana z Krakowa, który krzyczał „Niemcy mnie biją” – nie chciałem skończyć tak jak on. Po 2 godzinach czekania, w końcu odebrała mnie ukochana i zacząłem poznawać ten jej świat.
Krótko po opuszczeniu lotniskowego parkingu mogłem na własne oczy zobaczyć te sławne bawarskie krowy. A wyglądają one tak:
Krowa jak krowa można by powiedzieć – a jednak nie. Ichniejsze krowy są inne niż nasze polskie łaciate. Są jakoś tak bardziej przypakowane i ryże. Brązowo ryże. Każda ma też mosiężny dzwonek zapięty na szyi. Nie wiem po jaką cholerę, może żeby im smutno nie było?
Inną rzeczą na jaką zwróciłem uwagę to fakt, że praktycznie każde gospodarstwo wykorzystuje energię słoneczną i jest tych paneli trochę. Byle stodółka często jest pokryta w całości panelami słonecznymi. Bawarskie domy są zadbane, czyste i piękne. Duże drewniane okiennice, w oknach kwiaty – jest ślicznie.
Minęliśmy Kempten i dojechaliśmy do Niedersonthofen, celu naszej podróży. Jest pięknie, sielsko i spokojnie. To mała wioska ok. 800 mieszkańców, położona przy brzegu jeziora Niedersonthofener See. Cisza, spokój i krowy. Nic nie słychać tylko dźwięk tych dzwoneczków – bajka. I bardzo zielono, zero gruntów ornych tylko same pastwiska. A trawa soczyście zieloniutka. Śmiejcie się, ale podobało mi się tam. Po latach patrzenia na hiszpańską, wypaloną ziemię był to widok dla mnie dość egzotyczny. No i Ordnung must sein – bardzo czysto, nie jest niczym dziwnym zamiatanie ulicy czy drogi przed domem. Nie wiem jaki korytarz lotniczy jest nad Niedersonthofen, ale samolotów na niebie było mnóstwo.
Co mnie zdziwiło na wiosce to fakt, że nie maja latarni ulicznych, nie malują też pasów na tych ich wąskich i krętych drogach.
Dom, w którym zamieszkałem na te 4 dni liczy sobie kilkaset lat i kiedy ani mnie, ani Was nie było jeszcze na tym świecie, mieściła się tam fabryka papieru (na cholerę im na takiej wsi fabryka papieru???).
Po wejściu do domu zostałem zaprowadzony do piwniczki, gdzie znajduje się najważniejszy mebel w całym domu:
Wieczór i większą część nocy spędziłem na integracji z przyjaciółmi Simone – Steffi i jej facetem Kocherem. Niestety, moja dziewczyna szybko nas opuściła (praca rano), Steffi też odpadła dość szybko więc został tylko Kocher. Niestety nie pamiętam zbyt wiele z tego wieczoru.
Kocher i witaminy:
Następnego dnia po rundce po wsi i zachwycaniu się nad widokami ze wstrętem stwierdziłem, że oni kochają ciepłe piwo . Zamówiłem kufel złocistego napoju w jedynym barze we wsi i było tak ciepłe, że nie dało się tego pić. Brr ohyda. Przecież to, że nie ma nic gorszego niż ciepłe piwo i zimna kobieta to oczywista oczywistość. Zmiana lokalu i wsi na jeszcze mniejszą, tam już czekali na nas znajomi Simone i piwo było zimne. Przy długim stole z 10 chłopa i 4 kobiety. Boże, ja do tej pory myślałem, że Polacy chleją, ale Niemcy w porównaniu do Polaków chleją jeszcze bardziej. My przynajmniej z uśmiechem na ustach nie robimy konkursów kto dłuższego pierda wypuści, albo kto głośniej i bardziej basowo beknie. Zmyliśmy się dość wcześnie, bo na drugi dzień w sąsiednim Immenstadt jedno z najważniejszych wydarzeń w roku – Viehscheid czyli spęd bydła z Alp na zimę.
Rano pobudka, pociąg do Immenstadt (stamtąd jest tylko rzut beretem do Oberstdorf, gdzie nasz Adaś skakał co Sylwester). Od rana wyczuwało się podniecenie na ulicach mijanych wiosek, wszystkie kobiety w tradycyjnych strojach Dirdl, faceci w skórzanych portkach. Znajomi mojej dziewczyny wpadli na pomysł, żeby mnie przebrać w typowy bawarski strój czyli Lederhose, jednak uznałem, że nie będę się ośmieszał. O ile gotów byłbym coś takiego założyć na Oktoberfest w Monachium o tyle robiąc za turystę w Immenstadt gdzie wszyscy się znają i wszyscy wiedzieli kim jestem nie wchodziło to w grę. Na ulicach miasteczka tysiące ludzi w ludowych strojach, dużo facetów z zapuszczonymi specjalnie na tą okazję rzadkimi ryżymi brodami, obowiązkowo z piwem w ręku – ciepłym oczywiście, wprost ze sklepowej półki, co akurat nie było złe, bo dzień był sakramencko zimny.
W oczekiwaniu na krowy, z aparatem w jednej ręce i piwem w drugiej, zająłem strategiczne miejsce. Gdzieś w oddali bawarska orkiestra grała… Polkę Dziadek! Po godzinie chyba oczekiwania nadeszły krowy a z nimi dzielni pasterze ubabrani po tyłek w krowim łajnie. Dowiedziałem się przy okazji, że praca to ciężka i niebezpieczna, co roku ginie parę krów podczas spędu a i na twarzach pasterzy wyczytać można było ogromne zmęczenie i stres.
Po krowach przyszedł czas piwko już w namiocie, gdzie to tańca przygrywała orkiestra, a ludzie tańczyli na stołach. Niestety, kac dawał znać o sobie, a że noc zapowiadała się długa, to najlepszą opcją był powrót do domu i sen.
Plany były następujące – wrócić do Immenstadt wieczorem na Viehscheid, a później na imprezę zakończenia sezonu do MotoClub Easy Livin. Na miejscu byłem o 22, w namiocie leciały typowo niemieckie piosenki, jakie chyba każdy z nas pamięta z czasów wczesnych lat telewizji satelitarnej, kiedy oglądaliśmy RTL marząc o wielkim świecie.
Byliśmy chyba jedynymi trzeźwymi osobami (co postanowiłem zmienić, aby się nie wyróżniać), reszta zalana dosłownie w trupa. Niemcy, których zostawiliśmy rano nie mogli ustać na nogach. Generalnie na myśl przyszły mi wtedy polskie, wiejskie zabawy w remizie OSP, dokładnie taka sama atmosfera. Niemcy zaczęli mnie uczyć "Bayern des samma mia"
i spijać, bo każdy chciał się napić z tym facetem z dalekich, ciepłych krajów. Jakaś babka porwała mnie na siłę do tańca. Bardzo sympatyczni ludzie…
Ok. północy zmieniliśmy lokal i pojechaliśmy do nowej siedziby klubu motocyklowego Easy Livin. Przed wejściem zaparkowane motocykle, jakieś palety płonące w beczce, ludzie grzeją się dookoła.
Wchodzę do środka i – o ja pitolę! Jakie mordy, jacy ludzie! Pomyślałem, że żywy stamtąd nie wyjdę. Jakaś taka gęsta atmosfera, jeden taki łysy z młotkiem w dłoni napierdziela gwoździe w pień drzewa, z głośników dobry metal na przemian z rockiem… Żywy stąd nie wyjdę chyba... Przypomniały mi się kiepskie amerykańskie filmy o gangach motocyklowych. O matko! Gdzie ja się władowałem?
Wieść, że ja to ten od Simone co z dalekich krajów przyjechał rozeszła się lotem błyskawicy i każdy chciał mnie poznać i się ze mną przywitać, no i oczywiście napić się ze mną. A myślałem, że Niemcy nie lubią Polaków…
Brunetki blondynki, ja wszystkie was dziewczynki...
Uploaded with ImageShack.us
Jeszcze nie skończyłem szklanki, a już ktoś mi donosił kolejne…
Kelnerzy byli jacyś tacy inni niż w knajpach, do których zwykłem chodzić:
Dziś mogę powiedzieć, że była to jedna z lepszych imprez na jakich byłem w życiu, tak muzyka jak i ludzie…
Było już jasno kiedy wróciliśmy do domu…
Wszystko co dobre szybko się kończy i nadszedł czas powrotu. Niemcy, Bawaria, Niedersonthofen to fajne miejsce, ale nie żeby tam mieszkać – zdecydowanie wolę Hiszpanię. Chętnie jednak jeszcze tam wrócę, jeszcze parę rzeczy zostało do zobaczenia – choćby sławny zamek Neuschwanstein znany z czołówki Disneya. W niedzielę ostatni spacer po Niedersonthofen i na drugi dzień Memmingen i powrót do domu.
Samolot i właściciel
Boeing 737-8K5Lotnisko
Germany: Memmingen Airport(FMM EDJA)Data /REG / CN
20.09.2010 / D-AHFI / 27984Autor
STYRO
Kontrolę bezpieczeństwa miałem mocną. To czego nie zrobili Hiszpanie w Reus z nawiązką odbili sobie Niemcy. Musiałem wlączać laptopa, pstryknąć parę zdjęć aparatem, wypakowywać wszystko z podręcznego, ale przeszedłem
Jeśli lubicie naturę i spokój to z całego serca polecam odpoczynek w Niedersonthofen. Fajne miejsce na turystykę rowerową, jezioro jest duże, można popływać żaglówkami, kajakami. Jeśli chodzi o zakwaterowanie to jest jeden mały hotelik (tam gdzie to ohydne ciepłe piwo), a przy samym brzegu jeziora jest świetny kamping z Wi-Fi tak abyście nawet na wakacjach mogli zaglądać na Forum.
Ferienhof Zeh:
http://www.hpv-zeh.de/0190a39335119190d/index.html
Hotel Zur Krone (i syfskie piwo):
http://www.krone-niedersonthofen.de
Super kamping:
http://www.camping-zeh-am-see.de/
Powrót do domu w EI-EBF na miejscu 7D. Wcześniej zaliczyłem wurst z piwkiem na najlepszym tarasie świata.
Wieczorem wylądowałem w Gironie, pociąg do Barcelony i tu zonk, bo okazało się, że ostatni pociąg do Reus odjechał z Barcelona Sants godzinę temu. Czyli nie mam jak wrócić do domu… Na szczęście kumpel mnie przenocował w Barcelonie i na drugi dzień mogłem bez problemów wsiąść do samolotu do Krakowa.
Mam nadzieję, że Was nie zanudziłem.
Ostatnio edytowane przez STYRO ; 25-03-2011 o 09:50
Pozdrawiam
STYRO
LOS SUAVES - już nie pójdę na taki koncert ...
No no...czego jak czego ale piffka bylo ci u was panie pod dostatkiem...
p.s. chetnie sie pisze na ciag dalszy bawarskich opowiesci
Pozdrawiam
STYRO
LOS SUAVES - już nie pójdę na taki koncert ...
Hehe...dobry ten text.Ona od roku co miesiąc lata do mnie, to może ja pierwszy raz ja odwiedzę – zawsze jest jakaś szansa, że przestanie narzekać, że nie interesuję się jej światem.
Dobrze sie czyta i ciekawe zdjecia
Pozdrawiam
STYRO
LOS SUAVES - już nie pójdę na taki koncert ...
Świetna relacja i fajnie się czyta
Jak zwykle nie mogło zabraknąć Styrowego poczucia humoru
Fajne!
P.S.
Jeśli to nie problem, to ja bym chętnie zobaczył część nielotniczą relacji
Ostatnio edytowane przez Raffij ; 21-03-2011 o 09:22
Pozdrawiam
STYRO
LOS SUAVES - już nie pójdę na taki koncert ...
Genialnie napisane Ile bym dał, żeby sobie poleżeć latem na takiej zielonej łączce
"Podoba mi się, w jaki sposób Łódź wygląda w dzień, i jak prezentuje się w nocy. Łódź sprawiła, że zacząłem marzyć"
David Lynch
Dzieki Styro za swietna relacje z "ladowej" czesci twojego wypadu do Bawarii Swietnie sie ciebie czyta ;-)
Bardzo fajna 'rilejszyn', zdjęcia także miło się ogląda. Bawaria super ujęta w aparacie, nie tylko krajobrazy, ale też te 'lekarstwa' w butelkach no i 'metalowcy'. Co do metalu, to niemiecki to był jeden z najlepszych, takie kapele jak Kreator, Running Wild, Sodom, Destruction, Assassin, Tankard, Protector, Atrocity, Accept, czy nawet wczesny Scorpions, to tylko część klasyki gatunku.
Ostatnio edytowane przez STYRO ; 05-09-2011 o 07:55
Pozdrawiam
STYRO
LOS SUAVES - już nie pójdę na taki koncert ...
Zaje relacja Ile kilo Ci przybyło po pobycie? Bo ja jak znam siebie, to pewnie +5 bym zaliczył...
Pozdrawiam
Krzysztof Moczulski
Pozdrawiam
STYRO
LOS SUAVES - już nie pójdę na taki koncert ...
Czyli między innymi tak wygląda w praktyce ta słynna hiszpańska "maňana"?...Zamieszczone przez STYRO
Dokladnie hahahha
Pozdrawiam
STYRO
LOS SUAVES - już nie pójdę na taki koncert ...
Zakładki