Dzień 8
Kioto jest miastem, którego nie ma jak zwiedzić w 1 dzień. Postanowiliśmy, że nadrobimy te zaległości i wyruszymy ponownie kilkadziesiąt km na północ żeby zwiedzić tym razem zachodnią cześć dawnej stolicy.
Po przyjeździe z samego rana na główny dworzec udaliśmy się do pobliskiej świątyni Higashihonganji. Jest to kompleks kilku budynków należących do buddyjskiego odłamu Shin-Buddyzmu.
Centrum kompleksu stanowią 2 osobne hale: Goeidō i Amida. Do obu można wejść (po uprzednim zdjęciu butów) jednak nie wolno w nich fotografować, czyli w sumie jak wszędzie. Więc jak to wygląda w środku? Jest to duża przestrzeń wyłożona bambusowymi chodnikami na końcu której, na całą szerokość budynku jest poprowadzone coś w stylu "złotego ołtarzu". Za drewnianą palisadą są porozstawiane buddyjskie rzeźby, do których wierni mogą się modlić z pozycji klęcząco-siedzącej.
Na ganku łączącym oba budynki jest wystawione kilka staroci. Między innymi ta lina upleciona z ludzkich włosów kilkaset lat temu...
Na pewno wrażenie robi brama do tego kompleksu, która ma.... 29 metrów i jest wyższa niż oba budynki. Swoją drogą jest śliczna.
Naszym następnym celem na mapie było Tō-ji, bardzo charakterystyczna pagoda z VIII w. Na mapce wydawało się, że jest blisko, więc poszliśmy z buta, co było jednak nie prawdą i okazało się, że to dopiero rozgrzewka przed dalszymi wędrówkami tego dnia :P
Po kilkukilometrowym spacerku okazała nam się z daleka
Sama pagoda jest tylko częścią większego kompleksu świątynnego w założeniu parkowym. Znajduje się tu dużo więcej historycznej zabudowy. Aby się jednak dostać do pagody trzeba zapłacić za bilet.
Tak wygląda bliżej
I jeszcze bliżej...
Nieopodal świątyni stały 2 starsze Japonki ze swoim kramikiem. Częstowały odwiedzających filiżanką... no właśnie, czego? Był to podgrzany napój o barwie różowej na bazie minerałów? Pływały tam jakieś złote opiłki, a same minerały wyglądały jak bursztyn. W smaku przypominało w cholerę słoną wodę leczniczą takie jak można spotkać w polskich sanatoriach. Koszt takiej małej paczuszki to było coś koło 900 jenów.
Po obejrzeniu pagody poszliśmy obczaić resztę kompleksu.
Ciekawe czym się wzorowali twórcy Blastoise'a z Pokemonów :P
Był też Raiden z Mortal Kombat
Wychodząc już z tego miejsca zobaczyliśmy na niebie takie wiszące w miejscu smugi. Co to jest? Wygląda jak lecące obok siebie rakiety, albo myśliwce. Zaczęliśmy się nawet zastanawiać czy Kim coś nie rozrabia
Przy świątynnym murze nie mogło oczywiście zabraknąć czapli
2 świątynie zaliczone, czas zawinąć na stację i zbieramy się na zachód
Po drodze mijamy takie karty rodem z Mario, niestety za późno wyjąłem aparat.
Mówiłem już coś o tym, że Japończycy próbują upchać jak najwięcej rzeczy na małej powierzchni?
Wchodzimy na stację, kupujemy bilet, szybki kurs do pociągu, parę przystanków i jesteśmy - kolejne miejsce pielgrzymek wielu turystów - Arashiyama.
Jest to malowniczy region Kioto, w którym główną rolę odgrywa natura - wzgórza, rzeka, flora i fauna.
Jako już doświadczeni wspinacze kupujemy bilecik i wchodzimy na zbocza góry Karasugadake.
Jest tam malownicza panorama Kioto...
A także "Monkey Park" Tak, w Kioto żyją naturalnie makaki. Po drodze na górę co jakiś czas widoczne są tablice, które udzielają informację o tych małpach. M.in. ostrzeżenia o tym, żeby nie patrzeć im w oczy podczas fotografowania i zalecenia, żeby trzymać się ok. 3 metrów od nich. Im wyżej się wchodziło tym ostrzeżenia były coraz groźniejsze, jakbyśmy co najmniej wchodzili do klatki lwa
Śmianie się z ich czerwonych tyłków mogłoby być powodem do agresji
Małpy można było karmić przez kraty po wejściu do specjalnego pomieszczenia.
Niektóre małpy wolały trzymać się dalej od ludzi
Tak to wygląda z poziomu "back office"
Skoro fauna zobaczona to teraz czas na kolejną florę Po zejściu z góry musieliśmy się tylko przetoczyć przez strasznie zatłoczony turystami most i idąc brzegiem rzeki Katsura podziwiać jej szmaragdowe piękno...
Chciałoby się w niej popływać... Czas jednak naglił, więc udaliśmy się do rosnącego nieopodal słynnego bambusowe lasu. No właśnie... nawet zbyt słynnego, bo zrobienie tam dobrego zdjęcia było mniej więcej tak samo prawdopodobne jak na początku Fushimi Inari. Masy turystów przewijały się ścieżką utrudniając poruszanie się. Mogliśmy jeszcze odbić dalej w las, ale kilometry, które mieliśmy już w nogach oraz parę atrakcji, które sobie zostawiliśmy na później sprawiły, że zaniechaliśmy dalszego buszowania po lesie.
Po wyjściu z lasu udaliśmy się w stronę jednej z dwóch stacji kolejowych Arashiyama, bo na celowniku mieliśmy znajdujące się obok "Kyoto Bengal Cat Forest". Jest to jeden z japońskich wymysłów, czyli otwieranie jakiejś kawiarni ze zwierzętami w środku. Zazwyczaj są to koty lub sowy. W tym przypadku były zarówno jedne jak i drugie, jednak można było kupić osobne bilety, bądź łączone na zobaczenie tych i tych. Ponieważ pogłaskanie sów i kotów jawiło się, jako jedno z najsłodszych wydarzeń w życiu to kupiliśmy bilet łączony i wiecie co? Jestem trochę w rozsypce po tym co zobaczyłem... Z jednej strony fajnie, że można pogłaskać sowy, ale... te piękne ptaki są przywiązane łańcuchem do gałęzi na małej przestrzeni, gdzie przez kilka godzin dziennie są obmacywane przez rzesze turystów. Teoretycznie po zamknięciu są one rozkuwane, ale są one zwierzętami nocnymi, a w ciągu dnia nie mają okazji pospać, po drugie jest tam mała i niska przestrzeń to jak mają latać? No i w końcu pewnie przeżywają spory stres każdego dnia, gdy ciągle ktoś chce je dotykać, a dzieci krzyczą
Po wyjściu od sów mieliśmy bardzo mieszane uczucia. Po prostu szkoda nam tych zwierząt...
Reputację kawiarni miały poprawić koty bengalskie. Tutaj warunki są znacznie lepsze. Przed wejściem do środka należało zmienić obuwie na papcie. Przy wejściu pracownik zapisywał nas w notesiku i w cenie biletu mieliśmy 30 minut na zabawę z kotami oraz jeden darmowy napój z dwóch wielkich maszyn.
Kotów było tam może z 10, ale tylko 2 okazywały jakieś chęci do zabawy. Biorąc pod uwagę, że ludzi chętnych do zabawy było więcej to zaczęły się względy o kocią uwagę za pomocą różnych gadżetów :P Większość kotów miała jednak wszystkich gdzieś, czyli standardzik :P
Niestety za dużo się z nimi nie pobawiliśmy. Za słabo przyciągliśmy ich uwagę...
30 minut minęło dosyć szybko. Dosyć nerwowo patrzyliśmy na zegarki, bo mieliśmy jeszcze jedną atrakcję znajdującą się na północy miasta. Wsiedliśmy do jakiegoś retro pociągu, który miał nas zawieźć w odpowiednie miejsce. Takie wyjątkowe uchwyty były w środku
Pojechaliśmy w głąb miasta i wysiedliśmy na Kitanohakubaicho. Nasze żołądki już dawały całkiem niezły koncert, ale w Arashiyamie były takie tłumy, że nic tam nie zjedliśmy. Pomyśleliśmy, że przechytrzymy system i zjemy w takim miejscu gdzie nie ma turystów. Po wyjściu ze stacji okazało się, że jedynym punktem gastronomicznym jest KFC. W środku oczywiście wszystko po japońsku, ale na szczęście były zdjęcia produktów na menu, więc można było mniej więcej sie zorientować co kupujemy. Pani przy kasie ni w ząb nie ogarniała angielskiego i poprosiła kolegę z kuchni o pomoc. Złożyliśmy zamówienia i jakoś poszło. Żarcie podobne do tego z naszego KFC, ale Pepsi smakowała zupełnie inaczej. Śmieszki zaczęły się jak poszedłem do toalety i chciałem spuścić wodę. Było chyba ze 20 przycisków i jeden duży zielony, więc pomyślałem, że to spłuczka. Naciskałem, ale nic się nie działo. W sukurs przyszedł mi mój google translate offline, na który ściągnąłem sobie słownik japońsko-angielski. Przejeżdżałem aparatem po napisach i mi tłumaczyło live lol. Jeden mały przycisk miał opis "eco flush" i się okazało, że to ten :P Dodam, że nie wyróżniał się wśród innych.
Po uspokojeniu żołądków ruszyliśmy pod górę, aby dotrzeć do świątyni Kinkaku-Ji, złotej świątyni, która teraz przy powoli zachodzącym świetle musiała wyglądać obłędnie. Przed wejściem do parku dało się zobaczyć na zboczu góry jeden z ogromnych znaków, które są podpalane na jedno ze świąt.
Podchodzimy do bram wejściowych, a tam.... ZAMKNIĘTE. Była godzina 17:10, a świątynia jest otwarta do 17:00. Pozostało nam tylko usiąśc na ławce i odpocząć...
Dla zainteresowanych jak wygląda Kinkaku-Ji.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Z%C5%82oty_Pawilon
Tego dnia mieliśmy największy przebieg. Po powrocie do Osaki moja aplikacja na telefonie wskazała 24 km pieszo... Szkoda złotego pawilonu, ale nie ma tego złego. Zobaczyliśmy ponownie mnóstwo ciekawych rzeczy, które nie wiadomo czy będzie nam dane jeszcze kiedykolwiek zobaczyć.
CDN.
Zakładki