Strona 1 z 2 1 2 OstatniOstatni
Pokaż wyniki od 1 do 20 z 21
Like Tree105Likes

Wątek: Cedry i humus

  1. #1

    Dołączył
    Feb 2011

    Domyślnie Cedry i humus


    Polecamy

    Końcówka tego roku charakteryzuje się bardzo korzystnym (dla urlopujących, bo dla funkcjonowania różnych biznesów - na przykład mojego - wręcz przeciwnie) układem świąt w kalendarzu - bo Boże Narodzenie w środę, takoż Nowy Rok, a i jeszcze można pociągnąć wilegaturę do (poniedziałkowych) Trzech Króli. Skoro jest czas, to należało znaleźć miejsce. No i drogą eliminacji (tam za daleko, tam ostatnio byliśmy, tam za zimno) wybraliśmy sobie nieznany nam dotąd Liban, który zdecydowaliśmy połączyć z Jordanią (gdzie już co prawda byliśmy, ale dawno, i w zasadzie nie mieliśmy okazji zwiedzić stolicy - Ammanu). Najbliżej Libanu byliśmy kiedyś od strony Izraela - na samej granicy, w zniszczonym tunelu kolejowym Rosz Ha-Nikra (który zresztą funkcjonował tylko lat sześć: 1942-48, a został wysadzony przez samych Izraelczyków żeby utrudnić wojskom libańskim interwencję w wojnie roku 1948 i nigdy potem nie odbudowany).


    Przed podróżą o Libanie wiedzieliśmy mało, a i to raczej niewiele dobrego. Dawniejsza Szwajcaria Bliskiego Wschodu, obecna ojczyzna Hezbollahu, kraj rozdarty przez wojny i konflikty. Ale jednocześnie - jak prawie wszystko w basenie Morza Śródziemnego - fascynująca mieszanka kultur, kolebka naszej cywilizacji i raj dla koneserów enologii i gastrozofii. Mimo, że trudno obecnie wybrać dobry moment na odwiedzenie Libanu, zdecydowaliśmy się na tę podróż właśnie teraz - gdy kupowaliśmy bilety syryjska wojna domowa wydawała się wygasać, a trwający od kilkunastu lat stan zimnej wojny z Izraelem od dłuższego czasu nie skutkuje żadnymi paroksyzmami.


    Porównywanie Libanu do Szwajcarii miało dawniej nawiązywać do zamożności tego kraju, ale ma przede wszystkim sens gdy przeanalizujemy mieszankę etniczną, religijną i kulturową, która pomimo wszystkich wojen i konfliktów żyje na tym terenie we względnej homeostazie. Historycznie Liban był jedynym “chrześcijańskim państwem arabskim” - obecnie chrześcijanie stanowią już mniejszość (według różnych estymacji pomiędzy 35 a 40% ludności), podzieloną zresztą pomiędzy prawosławie i uznających zwierzchność Rzymu maronitów.


    Z drugiej strony, oprócz tradycyjnego w islamie podziału na szyitów i sunnitów, mamy w Libanie również alawitów (ci uważają się oczywiście za jedynych prawdziwych muzułmanów, ale przez innych traktowani są w najlepszym przypadku jako podejrzana sekta albo i herezja). Alawici niby uznają Koran za swoją świętą księgę, ale mają tych świętych ksiąg jeszcze kilka innych, wierzą w coś w rodzaju odtwarzającej się kilkukrotnie świętej Trójcy (w formacie: bóg, prorok i jego pomocnik) i nie mają zakazu picia wina (co więcej, w ich rytuałach religijnych odbywa się coś na kształt transsubstancjacji). Ich nazwa pochodzi od Alego, zięcia Mahometa, którego uważają nie tyle za jego prawowitego następcę (jak szyici), ale i boga. Alawici byli represjonowani za (sunnickich) rządów osmańskich, ale w czasach międzywojennych Francuzi chętnie zatrudniali ich w administracji i służbach porządkowych. Syryjska dynastia prezydencka Assadów wywodzi się właśnie z mniejszości alawickiej.


    Kilka procent Libańczyków to druzowie, co jest kolejną religią wyrosłą na styku islamu i chrześcijaństwa, traktowaną przez obydwa te wyznania jako groźną herezję. Tutaj z kolei, główną czczoną postacią jest... teść Mojżesza, Jetro. Druzowie uważają, że to właśnie Jetro był właściwym i prawdziwym (choć kryjącym się w cieniu) prorokiem, który miał prywatną łączność z bogiem, a Mojżesz tylko powtarzał ludowi, co usłyszał od teścia. Niedokładnie zresztą. O tych wszystkich religijnych kwestiach postaram się jeszcze trochę napisać później.


    Konsekwencją wieloreligijności w Libanie jest specyficzny układ polityczny zwany konfesjonalizmem. W myśl jego (prowizorycznych!) zasad, ustalonych w 1943, prezydentem kraju jest zawsze maronita, premierem sunnita, przewodniczącym parlamentu szyita, jego zastępcą grekokatolik (tak samo wicepremierem), a dla druzów zarezerwowano stanowisko szefa sztabu armii. W 1989 wyrównano proporcje parlamentarzystów (dotąd chrześcijanie mieli niewielką przewagę) i ograniczono nieco pozycję prezydenta. Praktycznie, wraz z wybuchem syryjskiej wojny domowej i spadkiem znaczenia Syrii, rolę Wielkich Braci przejęły Arabia Saudyjska (kontrolująca premiera) i Iran (kontrolujący, poprzez Hezbollah, prezydenta). W efekcie na wszystkich szczeblach władzy, od góry do dołu, panuje klincz i inercja - której przykładem był chociażby kryzys śmieciowy w 2015, w wyniku którego Bejrut utonął w odpadkach i demonstracjach.


    Liban jest krajem, który przez znaczną większość swojej nowożytnej historii był okupowany przez mocarstwa ościenne. Ostatnio, przez prawie 30 lat, przez Syrię (1976-2005) — a wcześniej przez Francję, Turcję, krzyżowców, Rzymian i Egipcjan (żeby wspomnieć tylko o najważniejszych okupantach). Południe kraju wielokrotnie odwiedzali umundurowani turyści z Izraela. Państwowość Libanu jest także relatywnie świeżej daty. Od lat 40 XIX wieku tlił się na tych ziemiach konflikt pomiędzy druzami a maronitami, początkowo ekonomiczny (druzowie kontrolowali większość ziem uprawnych i pastwisk), a później i religijny, umiejętnie podsycany zresztą przez władające Lewantem Imperium Osmańskie. W roku 1860 wybuchły pełnowymiarowe rzezie i pogromy chrześcijan przy zupełnie indyferentnej, lub nawet życzliwej postawie władz tureckich. Wzbudziło to oburzenie mocarstw europejskich: Napoleon III wysłał do Libanu korpus ekspedycyjny i narzucił Turcji tzw. ​Rčglement Organique​, czyli traktat ustanawiający Mutasarrifat Libanu (autonomiczną jednostkę administracyjną w obrębie Imperium Osmańskiego zarządzaną przez chrześcijan). To był pierwszy moment w historii, w którym Liban pojawił się na mapie nie tylko fizycznej (Liban - ​Dżabal Lubnan​ - to także nazwa pasma górskiego), ale i administracyjnej Bliskiego Wschodu.


    Później, gdy zwycięskie mocarstwa urządzały świat po Wielkiej Wojnie, a Anglia i Francja dzieliły się ziemiami po upadłym Imperium, maronicki patriarcha delegowany na konferencję pokojową do Francji, pokazał tam mapę, na której narysował granice obejmujące obszar dwukrotnie większy niż ówczesny mutasariffat. Wynikało to z doświadczeń głodu, który wskutek blokady morskiej Bejrutu i nieurodzajów dotknął w latach wojennych obszar ówczesnego Libanu; patriarcha zaanektował więc zaplecze żywnościowe: żyzną dolinę Bekaa oraz rolnicze tereny na północ od Tripoli i na południe od Sidonu - choć oczywiście rozrzedzało to chrześcijańską większość, bo tereny te zamieszkałe były przeważnie przez muzułmanów i druzów. Francuzi zgodzili się na tę korektę, bo libańscy chrześcijanie byli o wiele bardziej spolegliwi niż syryjscy Arabowie, a i tak wszystko miało być zarządzane przez francuską administrację kolonialną. W ten sposób powstał tzw. Wielki Liban (a w zasadzie Większy - ang. ​Greater Lebanon​ - który i tak jest dość mały: tylko trochę większy od województwa opolskiego), z którego w niezmienionym kształcie wyłoniła się obecna Republika Libanu. Tyle - bardzo selektywnego - wstępu. Różne inne uwagi historyczno - kulturowe pojawią się jeszcze kontekstowo przy opisach szczegółowych poszczególnych dni.


    A teraz jeszcze krótkie podsumowanie wydarzeń ostatnich miesięcy, kiedy to - niespodziewanie dla nas - Liban znów powrócił chwilowo na czołówki gazet. Od ponad 20 lat kolejne rządy utrzymywały sztywny kurs funta libańskiego wobec dolara, co przy kulejącej ostatnio gospodarce powodowało wzrost długu publicznego oraz spadek rezerw walutowych państwa. Dolar wciąż oficjalnie chodzi po 1500 funtów, ale na mieście płacą za niego bez kłopotu i 2000. Ocenia się, że obecny dług publiczny Libanu to 155% PKB - produktu krajowego brutto (dla porównania Polska przybliża się do wskaźnika 50%). Warunkiem zagranicznej (Bank Światowy, Arabia Saudyjska, EBOR) pomocy ekonomicznej było uzdrowienie finansów publicznych. Rząd libański podszedł do tego zarówno od strony drastycznego ograniczenia wydatków, jak również zwiększenia wpływów poprzez wzrost podatków. W połowie października 2019 zaproponowano wzrost VATu (z obecnych 11% do 13% w 2020 i 15% w 2022), a także, między innymi, opodatkowanie rozmów telefonicznych przez internet (WhatsApp, Skype, FaceTime, itp).


    Procenty VATu niekoniecznie przemawiają do ludzi młodych, ale dodatkowe opłaty za internet jak najbardziej. Na ulice wyszła młodzież, początkowo protestując przeciwko nowym podatkom. W miarę rozwoju sytuacji celem protestów stał się skorumpowany establishment i cały system polityczny kraju, którego jedynym celem jest obstawianie stanowisk “swoimi” według klucza religijnego, a nie kompetencji. Demonstranci doprowadzili do dymisji premiera (i całego rządu) i się odgrażają, że to dopiero początek. Saad Hariri (skądinąd syn zamordowanego w 2005 premiera Rafika Haririego) złożył już raz rezygnację (w 2017), ale się potem rozmyślił. Milenialsi (ponad 40% ludności ma mniej niż 24 lata) chcą żyć w nowoczesnym, świeckim, sprawnie zarządzanym państwie.


    W połowie grudnia okazało się, że w wyniku uzgodnień polityków najlepszym kandydatem na premiera jest... świeżo zdymisjonowany premier, co spowodowało kolejną, tym razem bardziej gwałtowną erupcję protestów, i - niestety - równie gwałtowną reakcję sił porządkowych. Czytam, że zamieszki ograniczają się do ścisłego centrum Bejrutu - ale i tak mamy gotowy plan B, na wypadek, gdyby sytuacja się nie uspokoiła, lub co gorsza, miała się ku eskalacji.


    Ciąg dalszy (pierwsze wrażenia, spacerem po Bejrucie) za kilka dni.
    KubaB, pitterek, STYRO and 9 others like this.

  2. #2

    Dołączył
    Nov 2011

    Domyślnie

    Ale żeś wstępniaka zareswował

    Wysłane z mojego SM-G965F przy użyciu Tapatalka
    pitterek and jtf2 like this.

  3. #3

    Dołączył
    Feb 2011

    Domyślnie

    Teraz jeszcze wtręt lotniczy. Dolot do Bejrutu Aegeanem z dłuuugą przesiadką w Atenach (A3871 na A3936), którą wykorzystaliśmy na studia porównawcze wszystkich ośmiu loundży, do których mogliśmy wejść na nasze karty (cztery w strefach S i NS). Wnioski ciekawe, kiedyś to przy czasie i okazji opiszę. Swoją drogą, transfer S/NS w Atenach jest zorganizowany ŹLE, to znaczy nie ma go w ogóle: należy wyjść i na nowo wejść (paszporty, kontrola bezpieczeństwa). Myślałem początkowo, że gdzieś się pogubiłem i nie zauważyłem jakichś strzałek, ale miejscowi mnie potem upewnili, że nie zrobiłem żadnego błędu i w Atenach tak po prostu jest (a kiedyś było podobno jeszcze gorzej: nawet przy transferze S/S trzeba było przechodzić na nowo kontrolę bezpieczeństwa). Deboarding autobusami (oddzielny dla biznesów), boarding zresztą też. Trochę zamieszania przy boardingu, bo personel na bramce sprawdza paszporty pod kątem śladów pobytu w Izraelu. Lotnisko w Bejrucie zdumiewająco nowoczesne i czyste (rękaw).


    Ta podróż zresztą była moją pierwszą większą ekspozycją na Aegean Airlines i jestem pod wielkim wrażeniem jakości produktu wąskokadłubowego (w klasie C). Spośród przewoźników Star Alliance, którymi latałem (a nie latam żadnymi innymi) to oddałbym pierwszeństwo jedynie Turkishowi (a to tylko z uwagi na hard product). Niechętnie jadam w samolotach, ale tutaj catering był tak smaczny i tak atrakcyjnie podany, że nie mogłem sobie odmówić. Zresztą na obu odcinkach były zupełnie inne dania, serwowane na trzy podejścia (najpierw taca ze starterem i serami, potem główne danie w dwóch wariantach, potem deser).


    No i jakość obsługi. To już są wyżyny niedosiężone dla większości. I więcej już nic nie napiszę, bo popadłem w posępny smutek, gdy porównywałem pracę (zaangażowanie, podejście, poziom interakcji z pasażerami) personelu pokładowego Aegeana z naszym Narodowym Przewoźnikiem (ale i moją ulubioną Luftansą też).


    (Jesteśmy po pierwszym dniu w Bejrucie, ale sprawozdanie się pisze. Stay tuned).
    STYRO, Machoni, Witold212 and 5 others like this.

  4. #4

    Dołączył
    Feb 2011

    Domyślnie

    Przylecieliśmy więc do Bejrutu, gdzie w wyniku spacerowego rekonesansu okazało się, że dominującą konfesją są jednak nie szyici, nie sunnici (ani nawet nie maronici), tylko protestanci. Na skutek ostatnich protestów okolice placu Etoile (a więc istotna część ścisłego centrum, tak zwana dzielnica rządowa z siedzibami parlamentu i premiera oraz radą ministrów) były odcięte przez kordony wojskowe (barykady, kłęby drutu kolczastego, ciężkozbrojni z bronią maszynową). Nie pomogły prośby ani groźby - przepuszczano tylko zmierzających do pracy posiadaczy przepustek. Cholera wie, jak długo to potrwa (i w którą stronę się rozwinie). Mamy czas, i nadzieję, że jeszcze przed Nowym Rokiem to uprzątną, więc zostawiamy sobie Bejrut na później, a w piatek, korzystając z pięknej (ciepłej i słonecznej pogody) wybraliśmy się w dolinę Bekaa.


    Okazało się, że nie była to najlepsza decyzja, a to za sprawą najnowszych rozstrzygnięć w libańskiej polityce. Otóż rozgorzały protesty przeciwko... protestom. Na miejsce starego-nowego premiera Haririego zaproponowano jakiegoś innego polityka z recyklingu (sprawdziłem: Hassam Diab się nazywa), co znów nie spodobało się tym, którym podobał się Hariri. Protesty polegały na tym, że grupy wyrostków blokowały drogi barykadami z kamieni, paliły opony itp. - przy całkowitej nieobecności policji, wojska, czy nawet straży pożarnej. Po prostu stado gówniarzerii zachowującej się jak małpy i utrudniającej życie przypadkowym przechodniom (w wersji zmotoryzowanej). Złota wolność Lewantu.


    Widzieliśmy to z całkiem bliska, bo protesty objęły głównie okolice głównej drogi prowadzącej przez dolinę Bekaa i do Syrii. Na szczęście natchnęło nas żeby wynająć samochód z kierowcą, więc ominął mnie stres, konieczność dopytywania się tubylców o możliwe objazdy blokad, wreszcie przepychanie się przez wąskie dróżki, które nagle zmieniły się w zatłoczone dwukierunkowe arterie, zupełnie niedostosowane do wymijania się (na grubość lakieru) dwóch samochodów. Część tych improwizowanych ​ad hoc​ objazdów prowadziła przez obozy uchodźców syryjskich, którymi upstrzona jest cała dolina Bekaa; cztero i pół milionowy Liban przyjął dwa miliony uciekinierów z Syrii, nie licząc dwóch wcześniejszych fal: palestyńskiej (od 1948) i ormiańskiej (w początkach XX wieku). Nie wiem, co sobie Syryjczycy myśleli o tych protestach, ale przypuszczam, że nic dobrego.


    Między innymi musieliśmy opłotkami objechać miasto Zahlé, które jest bramą wjazdową doliny Bekaa, głównym jej miastem (trzecim w Libanie co do liczby mieszkańców), ośrodkiem handlowym, a także znane jest z produkcji dobrych win oraz araku (anyżówki). Miejscowi winiarze wywodzą swoje tradycje od Noego, który miał osiąść w okolicy po ustaniu potopu i zająć się tym co lubił najbardziej, czyli produkcją i konsumpcją wina. Właśnie wtedy, po ostrej konsumpcji, miał go zobaczyć nago syn Cham, przez co został chamem (przynajmniej w opinii reszty rodziny). Tyle, że egzegeci biblijni i uczeni w piśmie uważają trochę inaczej: sformułowanie "odkryć nagość swego ojca" funkcjonowało jakoby jako idiom określający współżycie seksualne z żoną ojca, czego ślady można znaleźć w innych miejscach Biblii (na przykład Kpł 18,8 lub Pwt 23,1). Więc nie dość, że cham, to i kazirodek. Malarze jednak, w tym ​Bellini​ i ​Michał Anioł​, interpretowali jednak incydent w sposób bardziej dosłowny.

    Sam grobowiec Noego znajdować się ma we wiosce Karak Nouh na przedmieściach Zahle - ale jest to raczej fragment dawnego akweduktu, chyba, że przyjmiemy, że Noe miał prawie trzydzieści metrów wzrostu. Pierwszy współczesny opis grobowca pozostawił nam Mark Twain w swojej kronice podróży do Europy i Ziemi Świętej (​The Innocents Abroad - przypis na dole)​. Czy faktycznie się znajduje, nie zbadaliśmy, bo przez kompletnie zakorkowane Zahle nie dało się tam dostać.


    Pomijając Noego (i ciemne sprawki jego), nowoczesne winiarstwo pojawiło się w dolinie Bekaa w latach 60 XIX wieku za sprawą jezuitów, którym władze osmańskie pozwoliły osiedlić się w okolicy, a to dla podniesienia poziomu rolnictwa i zaprowadzenia nowoczesnych, europejskich metod uprawy. Jezuitów z rolnictwa najbardziej interesowała produkcja wina, więc sprowadzili francuskie szczepy i zaczęli wykorzystywać miejscowe, pochodzące jeszcze z czasów rzymskich, piwnice.


    Najbardziej znaną winnicą Zahlé jest Château Ksara, założona właśnie przez jezuitów i prowadzona przez nich do lat 70 ubiegłego stulecia. Podobno Paweł VI polecił jezuitom wyzbycie się wszelkich geszeftów i w 1973 firma (produkująca wówczas 85% całego libańskiego wina) została sprzedana libańskiemu konsorcjum. Obecnie winnica uprawia ponad 300 hektarów winorośli, głównie nowoczesnych szczepów. Do lat 90 nie miała prawie konkurencji, ale wtedy Libanem zainteresowały się francuskie dynastie winiarskie. Obecnie w kraju funkcjonuje ponad 50 winnic.


    Nad miasteczkiem góruje dość paskudna betonowa wieża z pomnikiem Matki Boskiej (​Our Lady of Zahle)​ , na którą można wjechać windą dla podziwiania widoków. Wieża licowana jest białym marmurem, co jednak nie zmniejsza jej architektonicznego okropieństwa.


    Okolice Zahle obfitują w zabytki z różnych epok. Kilka kilometrów od granicy syryjskiej znajduje się Andżar, miasto-pałac, zbudowane na początku VIII wieku przez kalifa Al-Walida, za którego rządów kalifat umajjadzki osiągnął swój maksymalny rozwój terytorialny (od Buchary po Półwysep Iberyjski). Andżar, nigdy nie ukończone, zostało opuszczone trzydzieści lat po śmierci Al-Walida (gdy w wyniku rewolucji Umajjadzi zostali zastąpieni przez Abbasydów). W ten sposób dysponujemy oryginalnym układem urbanistycznym z ósmego wieku, przy czym budulec pochodził w znacznej części z rozbiórki różnych rzymskich i bizantyjskich budowli. Również styl architektoniczny budynków daje pojęcie jak świat islamu na samym początku swojego istnienia absorbował i przetwarzał wpływy klasyczne. W obrębie miasta można wyróżnić (częściowo zrekonstruowany) Grand Palace, harem (Small Palace) i znajdujący się pomiędzy nimi meczet. Wyeksponowane są łaźnie, zbudowane według rzymskich wzorów, oraz system kanalizacji. Zachowane resztki kolumnad i fryzów świadczą o rozmachu projektu.


    W pobliżu było jeszcze kilka miejsc, które chcieliśmy zobaczyć. Świątynia rzymska, (​Majdal Aanjal)​ przerobiona przez w czasach Abbasydów na fort. Mniejsza świątynia do znalezienia również w nieodległej wiosce Dakoueh. Najlepiej zachowane świątynie w okolicy znajdują się we wiosce Niha Bekaa (trzeba wrócić do Zahle i pojechać kilka kilometrów na północ) - w dwóch zestawach, z których ciekawsze, lepiej zachowane (i łatwiej dostępne) są dwie niższe (​Lower Temples​), zbudowane dla miejscowej bogini płodności (Astargitis - Astarte) i jej boskiego partnera Haddada - Baala (odpowiedzialnego tutaj za deszcze i burze). Nic z tego nie widzieliśmy, z powodów wymienionych powyżej.


    Baalbek leży mniej więcej 30 kilometrów na północ od Zahle. Był ośrodkiem kultu (Baala - boga słońca) już w czasach fenickich. Baal, jak już wiemy, chodził w komplecie z Astarte i ich synem, Tammuzem. Aleksander Macedoński nadał miastu nazwę Heliopolis (która utrzymała się i w czasach rzymskich), co miało związek z kultem solarnym. Rzymianie przechwycili miejsce kultu, wymieniając tylko bóstwa. I tak Baal został Jupiterem, Astarte zmieniła się w Wenus, a Tammuz stał się rzymskim Bachusem. Budowa świątyń rozpoczęła się w latach 60 I wieku p.n.e i trwała aż do panowania Nerona, choć i późniejszy cezarowie podejmowali mniejsze i większe rozbudowy.


    Z nadejściem chrześcijaństwa Heliopolis zostało opuszczone i zrujnowane. Teodozjusz rozkazał zburzyć świątynie - na szczęście były na tyle duże i solidne, że zniszczenia były tylko symboliczne, a za Justyniana wyjęto część (8) granitowych (sprowadzonych wcześniej przez Rzymian z Egiptu) kolumn i przewieziono je na budowę Hagii Sofii.


    Szybko, bo już w VII wieku, miejscem zawładnęli Arabowie. Według ich legend i przekazów miejsce to było kiedyś pałacem króla Salomona, ustawionym przez dżina, a przeznaczonym na prezent ślubny dla królowej Saby. Islam nie niszczył planowo kompleksu świątynnego (ot, czasami recyklowano trochę budulca na meczet czy jakieś fortyfikacje), ale i nie podejmował żadnych prób restauracji czy konserwacji. Baalbekowi szkodziły głównie periodyczne trzęsienia ziemi.


    Pionierem polskiej turystyki w Baalbek był Mikołaj Radziwiłł, czego literacki zapis (​Podróż do Ziemi Świętej, Syrii i Egiptu 1582-1584​) zawiera jeden z pierwszych opisów tych świątyń ery nowożytnej. (Zacny ten mąż zachorował był na chorobę weneryczną i poprzysiągł, że jak mu się poprawi, bo o wyleczeniu w tych czasach nie było mowy, to odbędzie pielgrzymkę dziękczynną. Ruiny nie zrobiły na młodym Radziwille większego wrażenia. Zanotował jedynie: ​"Bałbeck, gdzie wielkim kosztem pałac zbudowany od Salomona, gdy pojmował za żonę córkę faraonową"). Świat anglosaski uznaje antykwariuszy Woodsa i Dawkinsa za “odkrywców” zarówno ​Palmiry​, jak i Baalbek (​The ruins of Balbec, otherwise Heliopolis in Coelosyria, 1757​). Do połowy XIX wieku były to okolice dzikie, nie w pełni kontrolowane przez władze i wyprawiać się w te rejony Libanu należało tylko z liczną a zbrojną eskortą. W 1898 odwiedził Baalbek (​en route do Jerozolimy) cesarz niemiecki Wilhelm II w towarzystwie swojego tureckiego kolegi, Abdulhamida II. Wkrótce po cesarzu przyjechała do Baalbek pierwsza, niemiecka ekspedycja archeologiczna.


    W czasach zupełnie współczesnych, na początku libańskiej wojny domowej, okolice Baalbek były okupowane przez irańskich strażników rewolucji. Później była to ostoja Hezbollahu i dlatego w roku 2006 Baalbek stał się celem helikopterowej operacji izraelskich komandosów i bombardowań (które jednak nie uszkodziły zabytków). Obecnie nadal Hezbollah kontroluje te okolice, ale mimo bliskości granicy syryjskiej są one uznawane za bezpieczne.

    Kompleks świątynny znajduje się na podwyższonej platformie, zbudowanej z 24 monolitów, i składa się z trzech świątyń, z których najbardziej okazała jest świątynia Jupitera. Sama świątynia składa się z monumentalnych propylejów, sześciokątnego przeddziedzińca (dodanego później, w czasach Trajana), olbrzymiego dziedzińca z eksedrami i ołtarzem oraz właściwej świątyni. W tylną ścianę świątyni wbudowano tzw. ​Trilithion​ - zespół trzech olbrzymich bloków kamiennych. Z oryginalnych 58 kolumn, do czasów wizyty Radziwiłła zachowało się 27, Woods i Dawkins odnotowują tylko 9, a współcześnie mamy tylko sześć, połączonych entablaturą. Należy zaznaczyć, że kolumny mają ponad 20 metrów wysokości.


    Trudno dzisiaj dociec, jak Rzymianie przenieśli bloki skalne trilithionu i platformy ważące po kilkaset ton każdy z pobliskiego kamieniołomu. Choć znano już żurawie, ówczesna technika stawiała ograniczenia co do przenoszonego ciężaru. Archeolodzy rozpatrują różne teorie, ale - jak to zwykle bywa - nie nie mogą uzgodnić wspólnej wersji, zwłaszcza że Rzymianie zagospodarowali istniejące “święte miejsce” i być może wykorzystali wcześniej zbudowaną platformę. Nieodległy (niecały kilometr) kamieniołom kryje w sobie jeszcze jedną zagadkę - kolejne dwa, prawie już obrobione monolity, jeszcze większe (oceniane na około tysiąc ton każdy) - ale jednak niewykorzystane: dlaczego?


    Druga świątynia, Bachusa, jest o około stulecie młodsza od świątyni Jupitera. Jest też mniejsza (ale wciąż ogromna), za to zachowana w niemal idealnym stanie. Bogate zdobienia rzeźbiarskie portalu przedstawiają winne grona i liście winorośli. Orzeł na zworniku ma w szponach kaduceusz, co może sugerować również i kult Merkurego.

    Trzecia, niewielka świątynia jest jeszcze młodsza (III wiek) i poświęcona była Wenus (co ustalono na podstawie dekoracji rzeźbiarskich w niszach (muszle i gołębie). Później, za chrześcijaństwa, wykorzystywano ją jako kaplicę czy kościół św. Barbary. Kopię tej świątyni (jako świątynię Apolla) ​zbudowano w Stourhead​ (hrabstwo Wiltshire) w 1765 na podstawie rysunków wykonanych kilkadziesiąt lat wcześniej (​Description of the East,​ Richard Pococke, 1743). Obok ruiny jeszcze jednej świątyni z czasów rzymskich, prawdopodobnie poświęconej Muzom.

    Bilet na wykopaliska upoważnia także do wejścia do miejscowego muzeum archeologicznego (choć najciekawsze eksponaty z Baalbek są rozrzucone pomiędzy muzeami w Bejrucie, Stambule i berlińskim Pergamonem). Na obszarze całego współczesnego Baalbek można znaleźć ślady po dawnym rzymskim mieście, zarówno religijne, jak i świeckie. Uwagę zwraca Bustan al-Khan, portyk z dwunastoma kolumnami (być może brama wejściowa do miasta lub kompleksu świątynnego), resztki łaźni, odeonu i fragmenty grobowców.

    Z czasów arabskich (VII-VIII wiek) pochodzi odrestaurowany w latach 90 meczet Umajjadów (Wielki Meczet), zbudowany na miejscu rzymskiego forum, wykorzystujący kolumny wcześniej stojącego tu kościoła św. Jana. Święta Barbara jest chrześcijańską patronką Baalbek, ale i muzułmanie mają ją w poważaniu: minaret meczetu Al-Barbara zbudowano za rządów Ajjubidów w XIII wieku. W islamie jest patronką złotników.

    Wnuk Mahometa, Husajn ibn Ali, jest szczególnie czczony przez szyitów, a jego śmierć w bitwie pod Karbalą (w roku 680) umieściła go na zawsze w martyrologicznym panteonie tego odłamu islamu (i stała się główną przyczyną schizmy między szyitami a sunnitami). Okolice Baalbek są zdominowane przez szyitów, więc nic dziwnego, że w miasteczku postawiono meczet imama ibn Alego. Według przekazów, pojmana pod Karbalą córka ibn Alego, Khawla, zmarła w Baalbek, gdy karawana z więźniami przechodziła przez miasto. Grób Khawli istniał, jak donoszą Woods i Dawkins w połowie XVIII wieku, choć później trzęsienia ziemi i niechętny stosunek (sunnickich) władz w Stambule spowodowały, że popadł w zapomnienie. I jak to zwykle bywa, w którymś momencie (nie tak dawno temu) anioł pokazał się pobożnemu mężowi i ujawnił mu lokalizację grobu. Wkrótce wokół grobu zbudowano zgrabny meczecik w stylu perskim, który nadal się rozbudowuje (kasę daje Iran i Hezbollah). Nawet ostatnio jakieś cuda się tam działy (w stylu zupełnie chrześcijańskim).


    Wokół Baalbek znaleźć można i inne grobowce i mauzolea, zbudowane z kamienia recyklowanego z rzymskich świątyń (między innymi ​Qubbat Douris, Qubbat al Sa’idayn​). Dość ciekawa struktura znajduje się przy drodze na Hermel. Nazwana jest, nieco na wyrost, piramidą (​Kamouh el Hermel)​ . To coś w rodzaju dwudziestometrowego obelisku o niejasnym przeznaczeniu - być może wieża obserwacyjna, być może grobowiec, albo jeszcze coś innego. Archeolodzy, gdy nie wiedzą do czego coś służyło, używają wytrycha “miało przeznaczenie kultowe”. Myśmy się tam nie wybrali - to dodatkowa godzina drogi (a dni są i tak krótkie, nie mówiąc już o pojawiających się znienacka “protestantach”), więc nie wiemy, czy warto.

    --
    ​Noah's tomb is built of stone, and is covered with a long stone building. Bucksheesh let us in. The building had to be long, because the grave of the honored old navigator is two hundred and ten feet long itself! It is only about four feet high, though. He must have cast a shadow like a lightning-rod. The proof that this is the genuine spot where Noah was buried can only be doubted by uncommonly incredulous people. The evidence is pretty straight. Shem the son of Noah, was present at the burial, and showed the place to his descendants, who transmitted the knowledge to their descendants, and the lineal descendants of these introduced themselves to us to-day. It was pleasant to make the acquaintance of members of so respectable a family. It was a thing to be proud of. It was the next thing to being acquainted with Noah himself. Mark Twain, "Innocents Abroad".
    Witold212, frik, Machoni and 5 others like this.

  5. #5

    Dołączył
    Jan 2011

    Domyślnie

    szkoda że bez zdjęć...
    KubaB, dak04 and STYRO like this.

  6. #6
    Awatar Wamo

    Dołączył
    Nov 2011

    Domyślnie

    Bardzo dobrze, ludzie - wyobraźnia! Posiadacie?

  7. #7

    Dołączył
    Oct 2011

    Domyślnie

    No a jakbyś się pokusił mimo wszystko te zdjęcia powstawiać do tekstu.... skakanie po linkach nie jest wygodne, zwłaszcza, że piszesz świetny przewodnik na przyszłość dla wielu grupowiczów (w tym dla mnie )
    pitterek, KubaB and STYRO like this.

  8. #8

    Dołączył
    Feb 2011

    Domyślnie

    hiszpan2007, tartal et consortes: Raport pisany jest na bieżąco, zdjęcia nie obrobione, albo i nawet nie przerzucone na dysk, a internet tu nie zawsze zadowalająco szybki (poza tym, wstyd się przyznać, ale chyba zatraciłem umiejętność wstawiania zdjęć z macbooka z poziomu Photos). Jestem z wymierającej kultury słowa pisanego, które przemawia do mnie bardziej niż obrazki czy filmiki - ale postaram się ogarnąć jakiś fotoreportaż z podpisami po powrocie do Polski i przesortowaniu zdjęć. Słowo honoru!

  9. #9

    Dołączył
    Feb 2011

    Domyślnie

    Na północ od Bejrutu.

    Byblos (czyli po arabsku Kada Dżubajl) to niewielkie nadmorskie miasto mniej więcej 40 kilometrów na północ od Bejrutu, którego najlepsze czasy przypadały na okres neolitu: miarą archaiczności miasta było to, że jego założycielem miał być przedolimpijski bóg Kronos. W czasach fenickich był to główny port eksportu drewna cedrowego, później utracił swoje znaczenie na rzecz Tyru, Sydonu, a w końcu Bejrutu. W drugą stronę, z Egiptu, płynął głównie papirus i z greckiego, zniekształconego nieco słowa go oznaczającego powstała nazwa miasta (oraz, przez dalsze zapożyczenia, słowo “biblia”). Byblos wrócił na krótko na arenę dziejów w czasach krucjat, ale później znów obsunął się na peryferia islamskiego świata. Dzięki temu zachował sporo zabytków z minionych epok i wciąż utrzymuje urok kameralnego miasteczka.


    Zachowała się znaczna (północna i wschodnia) część średniowiecznych murów z czasów krzyżowców, a także zamek, we wnętrzu którego mieści się małe muzeum. Zamek zbudowano z kamienia z odzysku na miejscu wcześniejszych budowli (między innymi świątyń egipskich, fenickiej nekropolii królewskiej i rzymskiego teatru). Przy okazji wykopalisk poprzenoszono ich ruiny nieco na boki, tak aby je lepiej wyeksponować i uniknąć wielowarstwowości. Tę rekonstrukcję przeprowadzono na tyle racjonalnie, że Byblos utrzymało status miejsca dziedzictwa światowego UNESCO.


    Zamek i wykopaliska zwiedza się na jednym bilecie. Uwagę zwraca świątynia z obeliskiem ku czci Reszefa, fenickiego boga wojny, przejętego później przez Egipcjan, gdzie przekształcił się w bóstwo dobroczynne, walczące co prawda, ale z chorobami i plagami. Innym ciekawym obiektem jest tzw. królewska studnia (Ain el-Malik), głębokości około dwudziestu metrów, z kamiennymi schodami prowadzącymi do poziomu wody. Studnia zaopatrywała miasto w wodę do czasów rzymskich, kiedy to zbudowano akwedukty. W pobliżu znaleziono sarkofagi, obecnie eksponowane w bejruckim Muzeum Narodowym. Zachowana XIX wieczna nadmorska rezydencja (El-Houssami House) pokazuje różnicę poziomów pomiędzy wykopaliskami a ówczesnym poziomem gruntu. Na terenie można zauważyć pozostałości torowisk kolejki wąskotorowej, którą wywożono ziemię i gruz z wykopalisk.


    Przy wejściu do zamku znajduje się XVI wieczny meczet sułtana Abdülmecida (który kazał go odnowić w czasach swojego panowania). Wokół wąskie uliczki, handel wszelkimi dobrami - trafiliśmy akurat na coś w rodzaju Weihnachtsmarktu, a na nim stoisko winnicy z doliny Bekaa (Chateau Oumsiyat). A tam ciekawostka: blue wine; wino (białe: chardonnay i sauvignon blanc) barwione przy pomocy ekstraktu ze sfermentowanych skórek gron odmiany shiraz, które dają delikatny niebieski kolor. Technologię podobno wymyślili Hiszpanie kilka lat temu.


    Między zamkiem a portem stoi romańska bryła kościoła św. Jana, w czasach krzyżowców pełniąca funkcję katedry, później, po zdobyciu miasta przez Mameluków wykorzystywana jako stajnie. Zwrócona chrześcijanom (maronitom) w XVII wieku. Dalej nieduży, urokliwy port z historyczną zabudową. Jedną z atrakcji miasta jest muzeum figur woskowych - ale eksponujące wyłącznie postaci z historii Libanu, których europejski turysta raczej nie rozpozna. Oprócz tego w jednym z domów na bazarze muzeum skamielin (Memory of Time) otwarte w latach 90 ubiegłego stulecia.


    Inną lokalną instytucją jest Fishing Club założony przy porcie w latach 60tych XX w. przez Pepe Abeda - restauratora, łowcę (przygód, ryb oraz starożytności) i miejscowego celebrytę. Do knajpki przybywali sławni goście (m.in. Marlon Brando, Sophia Loren, Brigitte Bardot czy Mick Jagger). Obok niej zorganizowano salę wystawową mieszczącą wyłowione z morza przez Pepe zabytki. Sam Pepe zmarł w 2006 roku, obecnie restaurację prowadzi jego wnuk.


    W pół drogi pomiędzy Bejrutem a Byblos leży miasteczko Jounieh, które długie lata było zapleczem fabryczno - magazynowym Bejrutu, a jego chwile chwały nadeszły w czasach wojny domowej. Bejrut, podzielony na połowę był areną walk i konfliktów, a w Jounieh, nieledwie 20 kilometrów dalej, było tak spokojnie, że aż nierealnie. Przeniosło się więc tutaj stołeczne życie nocne, gastronomia i handel. Kasyno przyciągało celebrycką klientelę. Teraz, gdy w Libanie nastał pokój, miasto zachowało sporą część swoich atrakcji, ale przede wszystkim jest to sypialnia Bejrutu.


    Dziś jedynym powodem do zatrzymania się w Jounieh jest kolejka linowa (telepherique) łącząca miasto z maronickim sanktuarium Notre Dame du Liban. Akurat (niedziela!) trafiliśmy na mszę odprawianą po arabsku, co stworzyło ciekawy dysonans poznawczy między formą a treścią. W ogóle maronici to ciekawa religia - wygląda na to, że różnice względem (rzymskiego) katolicyzmu nie dotyczą doktryny. Wokół świątyni pełno kapliczek tych samych świętych (włączając w to JPII) co w Polsce. Doczytaliśmy się, że maronici mają własny obrządek, patriarchę i strukturę opartą nie na diecezjach, a na klasztorach. Kilka ich “wynalazków” upowszechniło się wśród rzymskich katolików - zwłaszcza różaniec i droga krzyżowa. Sama świątynia jest dość brutalistyczna w stylu (lata 90 XX wieku, beton i szkło), ale główną atrakcją jest kilkunastometrowa rzeźba (z brązu, pomalowana na biało) Maryi. Na górę niekoniecznie trzeba wjeżdżać kolejką linową, można po prostu samochodem (kierować się na wioskę Harissa).


    Inną atrakcją północnych przedmieść Bejrutu są stele z Nahr el-Kalb (co po arabsku oznacza Psią Rzekę). Pierwszą z nich u ujścia rzeki umieścili Egipcjanie za czasów Ramzesa II; oznaczała ona ówczesną granicę Egiptu. Później każdy kto tutaj dotarł dokładał swoją: Asyryjczycy, Babilończycy (Nabuchodonozor II), następnie Rzymianie (Karakalla), Bizantyjczycy i Arabowie (zabrakło krzyżowców). Później Francuzi, Anglicy, znów Francuzi. Przedostatnia została wykonana z okazji uzyskania niepodległości przez Liban, a ostatnia upamiętnia wycofanie wojsk izraelskich z południa kraju w roku 2000. W pewnym sensie jest to symboliczne, syntetyczne przedstawienie historii Libanu.


    Źródła Nahr el-Kalb biją kilka kilometrów dalej i stanowią jedną z głównych atrakcji turystycznych kraju - jaskinię Jeita. Niby jaskinia jak jaskinia (seen one - seen all), ale Jeita jest wyjątkowo ładna, okazała i nietypowa w tym sensie, że dwupoziomowa. Na poziomie górnym znajduje się ścieżka spacerowa prowadząca przez wysokie sale bogato udekorowane stalaktytami i stalagmitami (w dodatku bez częstego w jaskiniach “upiększania” naturalnych form skalnych kolorowym światłem). Po poziomie dolnym pływa się łódką, co stanowi dodatkową atrakcję. Pomiędzy wejściami na różne poziomy kursuje traktor-pociąg albo kolejka linowa z wagonikami - ale prawdę mówiąc da się bez najmniejszego problemu pokonać tę drogę na piechotę. Z jakichś względów w jaskiniach zakazują robienia fotografii (nawet rekwirują duże aparaty do przechowalni), ale zarówno Charon, jak i Cerber przymykają oko na używanie przemyconych telefonów.

  10. #10

    Dołączył
    Feb 2011

    Domyślnie

    W poniedziałek wybraliśmy się na południe wzdłuż wybrzeża, co w załączonym opisie skonsolidowaliśmy z sobotnią wycieczką w góry Chouf. O ile w sobotę nie było ani śladu blokad i protestów (te okolice zamieszkałe są głównie przez Druzów), to dzisiaj znów straciliśmy ponad godzinę na objeżdżanie blokady autostrady prowadzącej z Bejrutu na południe. Policja nie interweniuje, bo skutkowałoby to zamieszkami. Wojsko usuwa blokady, ale przypomina to trochę zabawę w kotka i myszkę, bo protestanci przenoszą się zaraz kawałek dalej, albo na sąsiednią drogę. Dziś też widzieliśmy (w Sydonie) tłum ludzi pod bankomatami, najwyraźniej czekający na ich napełnienie gotówką, co nie najlepiej świadczy o zaufaniu ludności do systemu bankowego.

    Tyr

    W starożytności Tyr był ośrodkiem przemysłu barwierskiego wykorzystującego barwnik pozyskiwany z morskich ślimaków z rodziny Muricidae (purpura tyryjska). Barwnik ceniono za trwałość (w słońcu nie blakł, lecz nabierał intensywniejszego koloru), choć był kłopotliwy w pozyskiwaniu (wyliczono, że dla uzyskania jednego grama barwnika należało ‘wydoić’ ponad osiem tysięcy mięczaków), a przez to bardzo drogi. Stał się symbolem statusu społecznego i majątkowego, do tego stopnia, że jego zastosowanie w Imperium Rzymskim regulowane było prawnie: toga praetexta (biała z purpurowym obramowaniem) zarezerwowana była dla urzędników rzymskiego magistratu, senatorów oraz kapłanów, podczas gdy toga picta (cała purpurowa, wyszywana złotymi nićmi) była przywilejem wodzów odbywających triumf, konsulów i (później) cesarzy. Pytanie się jeszcze nasuwa, po co ślimakom wydzielina z barwnikiem zawierającym, co jest rzadkie w świecie zwierząt, związki bromu. Otóż do paraliżowania ofiar (mureksy są drapieżne) oraz ochrony złożonych jaj.

    Tyr (czy też, jak nazywają go miejscowi, Sour) jest miejscem, gdzie narodziła się Europa (ta, która uciekła potem z bykiem-Zeusem na Kretę i urodziła mu Minosa) oraz, przynajmniej według niektórych wersji, Dydona. Był też jedynym fenickim miastem, które nie otworzyło bram przed Aleksandrem Macedońskim zmuszając go do półrocznego oblężenia. Miasto wówczas położone było na wyspie oddzielonej od lądu półkilometrowym przesmykiem. Grecy, nie mając dostatecznie silnej floty, zbudowali łączącą wyspę ze stałym lądem groblę, po której przemieściły się machiny oblężnicze. Miasto zostało zdobyte i zburzone, a Aleksander rozdrażniony oporem i uporem obrońców pozwolił wymordować większość z nich. Upadek Tyru, z jakichś względów, fascynował XIX wiecznych Brytyjczyków, wspominał o nim Ruskin we wstępie do traktatu ‘The Stones of Venice’ i Kipling w poemacie ‘Recessional’ (stosowne cytaty w przypisie na dole).

    Jadąc od północy, pierwszą atrakcją jest rzymski cmentarz (nekropolia Al-Bass, nazwa pochodzi od sąsiedniego obozu palestyńskiego). Jak wszystkie rzymskie cmentarze, położony był poza murami miejskimi. Stąd pochodzą cztery sarkofagi eksponowane obecnie w muzeum w Bejrucie. Te mniej ozdobne pozostały na miejscu, kroczy się wśród nich rzymską drogą, przechodzącą przez (zrekonstruowany) łuk triumfalny. Nekropolia używana była jeszcze w czasach bizantyjskich. W pobliżu, w obrębie tego samego biletu, znajduje się rzymski hipodrom, jeden z największych (480 x 90 metrów), i najlepiej zachowanych tego typu obiektów. Według uporczywej urban legend, kręcono na nim sceny wyścigu rydwanów filmu Ben Hur. Jednak w obydwu filmach, zarówno tym oryginalnym z 1925, jak i w remake’u z 1959 hipodrom zbudowano na terenie studio filmowego w Kalifornii.

    Drugi park archeologiczny (al-Mina) położony jest bliżej morza i obejmuje odkopane fragmenty tkanki miejskiej z czasów rzymskich i bizantyjskich: mozaiki, kolumnady, resztki areny (bardzo nietypowej, bo czworokątnej), łaźni i tego typu “kamieni kupa”. Ciekawostką są resztki pieców do wytapiania szkła: do tradycji fenickich, oprócz produkcji purpury, należało również wytwarzanie przedmiotów i ozdób z dmuchanego szkła. Umiejętność ta trafiła do Fenicji z Egiptu; podpatrzyli ją później Wenecjanie. Aż do XIX wieku warsztaty w Murano importowały surowce do produkcji z Libanu. Podobno to rzemiosło jest nadal żywe w Libanie, ale nie mieliśmy czasu na dalsze rozpoznanie tematu.

    W pobliżu ruiny XII wiecznej katedry krzyżowców, w której koronowano królów Królestwa Jerozolimskiego w czasach, w których owo królestwo nie obejmowało już Jerozolimy. W katedrze pochowano (częściowo) Fryderyka Barbarossę, który utonął w trakcie trzeciej krucjaty. Krzyżowcy mieli ambicję pochować cesarza w Jerozolimie, ale po pierwsze, mimo zalania ciała octem, zaczął im się psuć (więc pochowali go etapowo: ciało w Antiochii, podroby w Tarsie, a kości właśnie w Tyrze). Po drugie, krzyżowcy (trzeciej krucjaty) nie zdobyli Jerozolimy.

    Odwiedziliśmy też dwie lokalizacje nieco na południe od miasta. Domniemany grób króla Hirama (tego co przysyłał Salomonowi cedry na budowę świątyni) znajduje się w wioseczce Hanawai (nie wiedzieć czemu potężny król miał życzenie pochować się nie w Tyrze tylko na jakimś zadupiu). W tejże samej wioseczce Jan Chrzciciel zatrzymał się po drodze do Tyru i wygłosił kazanie dla okolicznego chłopstwa, co upamiętnia niewielki… meczet, albowiem islam uważa go za proroka (Yahia ben Zakaria), być może nie tak ważnego jak Isa, który przyszedł tuż po nim.

    I właśnie Isa dokonał swojego pierwszego cudu we wiosce Qana, półtora kilometra za Hanawai. Ten Isa muzułmański, bo chrześcijański Jezus cudował w Kefar Kanna w obecnym Izraelu (Galilea). W libańskiej Kanie wesele odbywało się w grocie, do której prowadzą schodki od szosy. Na skale dość zniszczona płaskorzeźba przedstawiająca jakoby postaci weselników (a według innej wersji apostołów).

    Sydon

    W pół drogi pomiędzy Bejrutem a Tyrem leży Sydon (Saida, Kada Sydon), kolejne fenickie miasto, znane wszystkim czytelnikom Biblii. Główną atrakcją miasta są zabytki związane z krzyżowcami, a zwłaszcza XIII wieczny zamek zbudowany na wysepce przy wejściu do portu (Qala’at al-Bahr), wielokrotnie niszczony i odbudowywany. Sprawcą ostatniej odbudowy był XVII wieczny druzyjski emir Fakhreddine, który prowadził politykę zmierzającą do stopniowego uniezależnienia się od sułtana. Utrzymywał rozległe, nie tylko handlowe kontakty z państwami europejskimi, wręcz zachęcał misjonarzy do przyjazdów. W kontaktach ze Stambułem lawirował, wykorzystując zmienny układ sił na dworze. W końcu jednak któraś kolejna ekspedycja karna schwytała Farhredina i dostarczyła go sułtanowi, który po dwuletnim namyśle zdecydował skrócić go o głowę (wraz z synami). Tytuł emira przeszedł w ręce konkurencyjnej dynastii (Chehab), znacznie bardziej spolegliwej wobec Wielkiej Porty.

    Do ostatnich zniszczeń zamku przyczynili się Anglicy w roku 1840, ostrzeliwując Sidon w imieniu i na rzecz sułtana Abdülmecida I, broniąc go przed jego wasalem, wicekrólem Egiptu. Mahmud Ali Pasza, widząc słabość władzy sułtańskiej, zapragnął nie tylko Egiptu dla siebie i swoich następców, ale zamarzył sobie przechwycenie kontroli nad całym imperium. Przejął całą flotę turecką, pokonał wojska lądowe sułtana pod Konyą i nic już (oprócz dwustu kilometrów) go nie dzieliło od Stambułu, gdy wmieszały się mocarstwa europejskie, niezainteresowane zmianą status quo i wymianą słabej Turcji na cokolwiek silniejszego. Siłą i dyplomacją zmuszono Alego Paszę do wycofania się i rezygnacji z planów imperialnych. Na pociechę dostał dziedzicznie Egipt, formalnie wciąż w składzie Turcji, faktycznie już autonomiczny i niezależny.

    Zamek z lądem obecnie łączy grobla, usypana gdy przestał pełnić swoje obronne funkcje. Vis-a-vis grobli rozciąga się bazar (souk), a na jego terenie ukryty jest pałac Debbané (czynny za wyjątkiem piątków), XVIII wieczna rezydencja (jakbyśmy dzisiaj powiedzieli) magnacka, obecnie przekształcona w muzeum. Nieco dalej, stoi XV wieczny kościół św. Mikołaja (grekokatolicki), według legend zbudowany w miejscu, w którym spotkali się św. Piotr i św. Paweł. Następne kilka minut spaceru doprowadzi nas do Muzeum Mydła, zlokalizowanego na terenie dawnej fabryki. Ówcześni właściciele fabryki (rodzina Hammoud) ufundowali w XVIII wieku medresę (Aicha Madrassah) położoną w pobliżu kościoła św. Mikołaja.

    Perspektywę starówki Sydonu zamykają stojące na wzgórzu ruiny zamku św. Ludwika (zwanego też, dla odróżnienia od zamku na wyspie, Qalaat al Muizz, czyli zamkiem na lądzie). Nazwa zamku pochodzi od króla Francji, Ludwika IX, który spędził kilka lat w Terra Sancta (po klęsce siódmej wyprawy krzyżowej i uwolnieniu z egipskiej niewoli). Wzgórze, przynajmniej częściowo, uformowane zostało jako hałda odpadów poprodukcyjnych - widać jeszcze, zwłaszcza z południowej strony, resztki skorupek ślimaków z rodzaju Murex używanych do pozyskiwania purpury fenickiej. W czasach późniejszych na wzgórzu urządzono muzułmański cmentarz. Zamek kilkukrotnie odbudowywano, ostatni raz w czasach emira Fakhr-al-Din’a. Później już tylko stopniowo niszczał.

    Wracając w stronę portu mija się meczet El Omari, zbudowany pierwotnie przez krzyżowców jako kościół św. Jana. Widać wyraźne różnice między oryginalnymi ścianami budowli, a późniejszymi dodatkami. Meczet bardzo ucierpiał w czasie wojny domowej, a zwłaszcza podczas izraelskiej interwencji. Szybka odbudowa była możliwa między innymi dlatego, że Sydon był rodzinnym miastem prezydenta Haririego. W pobliżu meczetu kilka czynnych hammamów (el Sheikh, al Ward, Al-Jadeed) “z epoki” (XVIII wiek).

    Przy samym porcie można zobaczyć Khan al-Franj czyli coś w rodzaju karawanseraju zbudowanego przez emira Fakhr-al-Din’a dla europejskich (głównie francuskich) kupców. Na dole, wokół dziedzińca były magazyny i sklepy, górne piętro zajmowały kwatery mieszkalne. W XIX wieku umieszczono tu konsulat francuski (obecnie Instytut Francuski). Na parterze znajduje się - między innymi - informacja turystyczna. Jeśli nie goni nas czas warto zajrzeć do pobliskiego meczetu Bab al-Saray, najstarszego w mieście.

    Nie starczyło nam czasu na wizytę w świątyni Eshmuna. Eshmun (Jasumunu) był jednym z głównych bogów fenickiego panteonu, patronem Sydonu, a jego domeną było leczenie - dlatego Grecy i ich hellenistyczni następcy utożsamiali go z Asklepiosem. Według jednej z wersji Eshmun był śmiertelnym młodzieńcem wielkiej urody, do którego afektem zapałała bogini Astarte. Nie mogąc się uwolnić od awansów i nie chcąc ich odwzajemnić, Eshmun wykastrował się siekierą tak skutecznie, że zmarł. Astarte sprawiła, że genitalia odrosły, zmarły ożył i stał się bogiem (znaczy żył długo i szczęśliwie). W czasach rzymskich dodali mu do towarzystwa Hygeię dla poprawy skuteczności terapii.

    Świątynię odkryto na nowo w początkach XX wieku i spora część odkopanych wówczas fantów trafiła do muzeum archeologicznego w Stambule. Bardziej współczesne “odkopki” (ołtarz, rzeźby wotywne) trafiły do muzeum w Bejrucie. Na miejscu zostały ruiny świątyni z tronem Astarte, fragmenty basenów, w których pielgrzymi dokonywali rytualnych (czy też leczniczych) kąpieli i resztki mozaik.

    Góry Chouf

    Na południe od Bejrutu rozciąga się pasmo górskie Chouf (i dystrykt, który od niego wziął nazwę). Niższe i bardziej łagodne niż góry na północy, zamieszkałe są przez mniejszość druzyjską, historycznie zajmującą się produkcją jedwabiu. Od XVI wieku była to siedziba emirów z rodu Maan, z których najsłynniejszym (i ostatnim) był wspomniany wcześniej Fakhr ud-Din II. Po upadku i egzekucji Fakhr ud-Dina, kontrolę nad Chouf i Libanem przejęła dynastia Chehab (względnie Shihab, bo te transliteracje z arabskiego nigdy nie są jednoznaczne). Góry Chouf to także największy w Libanie rezerwat przyrody, obejmujący około 5% powierzchni całego kraju, a powołany do ochrony lasów cedrowych (Cedrus libani).

    Stolicą regionu jest miasteczko Deir al-Qamar, w którym znajduje się kilka interesujących budynków. Zwiedzanie zacząć należy od głównego placu (Maydane, obecnie Dany Chamoun Square) z XIX wieczną fontanną na środku (i pomnikiem swojego patrona, prezydenta Chamouna). Przy placu, na jego północnej pierzei stoi pałac zbudowany przez emira Fakhreddina II. Pałac obecnie mieści muzeum figur woskowych, ale podobno jest wart zwiedzenia dla poznania wewnętrznego układu budynku. Z pałacem sąsiaduje Kharj, początkowo koszary najemników Fakhreddina II, później magazyn żywności dla wojska. Pod koniec ubiegłego wieku rada miejska przekazała niszczejący budynek ambasadzie francuskiej. Obecnie mieści francuską szkołę językową i ośrodek kultury.

    Pobliska Kaďssariyye to budynek targowy na wzór karawanseraju, zbudowany przez Fakhreddina II na potrzeby kupców jedwabnych. Handlowano tam też złotem i kamieniami szlachetnymi, zwanymi wówczas ‘towarami imperialnymi’ - stąd nazwa (Kaďssar to po arabsku cesarz). Z dziedzińca Kaďssariyye widać (nieczynną oczywiscie) synagogę z XVII wieku.

    Południową stronę placu zajmuje Saray czyli pałac emira Youseffa Chebaba, obecnie użytkowany jako ratusz. Obok znaleźć można maronicki kościół Saďdet El Talle, a w głębi dwa inne (Al Wardiyeh i proroka Eliasza). Nieco z boku stoi pałac emira Ahmeda Chehaba (zwany też Gergis Baz, od nazwiska kolejnego lokatora, ministra, któremu wdowa po emirze sprzedała posiadłość).

    Jadąc dalej w stronę Beiteddine oko przykuwa zamek Moussa. To bardzo nowy zamek, nazwany imieniem swojego pomysłodawcy i budowniczego, który zmarł w zeszłym roku. Zaczęło się od fascynacji małego Moussy (rocznik 1931) średniowieczem i w ogóle historią. W Sydonie znalazł zajęcie przy odbudowie i zabezpieczaniu zabytków po krzyżowcach, później, gdy nabrał już trochę doświadczenia, zatrudnił go emir Chebab przy renowacji pałacu Beiteddine. Pod koniec lat 50 ubiegłego wieku kupił kawałek ziemi i w roku 1962 rozpoczął budowę swojego, synkretycznego w stylu, pałacu. Budowa trwała lat 50. Obecnie pałac można zwiedzać, mieści małe muzeum wszystkiego - ale ponieważ liczyli sobie za bilet tyle, co w “unescowym” Baalbek (10 USD), to odpuściliśmy sobie.

    Zwiedziliśmy za to znajdujący się po przeciwnej stronie doliny Pałac Beiteddine, zbudowany na przełomie XVIII i XIX wieku na polecenie emira Bashira II Chebaba, któremu znudził się Deir al-Qamar. Okazały i dobrze zachowany stanowi obecnie letnią rezydencję prezydenta Libanu, ale jest częściowo udostępniony do zwiedzania. Zdecydowanie warto. Przez obszerny dziedziniec wchodzi się na teren właściwego pałacu, łączącego w sobie różne style muzułmańskie, przywodzące na myśl rezydencje od Maroka, przez Turcję, Uzbekistan, aż po Indie (oraz zapewne Persję, która póki co pozostaje w sferze naszych podróżniczych marzeń). Udostępniono turystom również dobrze zachowane łaźnie. Dolne piętro zawiera ciekawą kolekcję mozaik.

    Za Beiteddine zaczyna się rezerwat cedrów. Rezerwat składa się z czterech masywów leśnych, łatwo dostępne są dwa - Barouk (największy) i Maasser (najstarszy). Nie mieliśmy niestety czasu na dłuższe wycieczki, zadowoliliśmy się więc wersją podstawową spaceru, około półgodzinną, ale prowadzącą dobrze oznakowaną ścieżką obok malowniczych grup starych drzew.

    --

    “Since the first dominion of men was asserted over the ocean, three thrones, of mark beyond all others, have been set upon its sands: the thrones of Tyre, Venice, and England. Of the First of these great powers only the memory remains; of the Second, the ruin; the Third, which inherits their greatness, if it forget their example, may be led through prouder eminence to less pitied destruction.” (John Ruskin, "The Stones of Venice").

    Lo, all our pomp of yesterday
    Is one with Nineveh and Tyre!
    Judge of the Nations, spare us yet,
    Lest we forget—lest we forget!
    (Rudyard Kipling, "Recessional", fragment)





    myszygon, Machoni, czopan and 5 others like this.

  11. #11

    Dołączył
    Oct 2011

    Domyślnie

    @Babilas - szacun za szczegóły historyczne opisu! Śmiało możesz to wydać jako własny przewodnik - chętnych widzę mnóstwo!
    Czy może planujesz inne podróże wkrótce, które zechciałbyś tak szczegółowo tutaj opisywać dla chwały własnej i potomnych podróżników?
    myszygon, jtf2 and czopan like this.

  12. #12

    Dołączył
    Nov 2011

    Domyślnie

    A ja, pomimo że jednak mam trochę więcej lat niż naście , to chętnie bym przeczytał przewodnik ilustrowany obrazkami, czyli tym jak @Babilas widzi świat który zwiedza

    megaloman and myszygon like this.

  13. #13

    Dołączył
    Feb 2011

    Domyślnie

    (Napisz-że mi który prywatnie, jak wstawiać zdjęcia na forum, bo na razie dochodzę do solidnie ugruntowanego wniosku, że nie umiem: jednyna metoda, to je gdzieś powiesić w sieci i za pomocą 'przycisku insert image' podawać adresy URL - ale to przecież maszyna parowa do zdejmowania kaloszy?)

    A tymczasem tak jak umiem: https://www.evernote.com/l/AAlfVX2Td...L9LoQp3MJoxokY

    W linku powyżej nektarniki palestyńskie (Cinnyris osea) na kwitnącym judaszowcu południowym (Cercis siliquastrum). Na południe od Tyru.

    Gdy pierwszy raz zobaczyłem fruwające nektarniki (lata temu w Izraelu), to byłem przekonany, że ktoś zaimportował z Nowego Świata kolibry - bo i wielkość podobna i sposób żerowania (zawisanie w powietrzu nad kwiatami). Dopiero potem doczytałem się, że to zupełnie coś innego.

    A co do judaszowców, to jest to też ciekawa historia pomyłki, która weszła do nomenklatury biologicznej. Francuscy botanicy, którzy opisali po raz pierwszy to drzewo, nadali mu nazwę l'Arbre de Judée (dosł. drzewo z Judei). Anglikom, a w ślad za nimi innym narodom europejskim Judea się jakoś pomyliła z Judaszem i mamy angielski Judas tree, niemiecki Judasbaum, polski judaszowiec, szwedzki Judasträd i tak dalej. Jak jest nazwa, to trzeba dorobić uzasadnienie - i tak jakoby Judasz powiesił się na judaszowcu, a jego kwiaty, początkowo białe, zaróżowiły się ze wstydu. Botanika (i zoologia też) pełna jest różnych przypadkowych, omyłkowych i przekręconych nazw - ale to już inna historia.

    A judaszowce rosną i kwitną też w Polsce - ale zazwyczaj nie wcześniej niż w kwietniu.
    frik, Machoni, czopan and 1 others like this.

  14. #14

    Dołączył
    Feb 2011

    Domyślnie

    Korzystając ze słonecznej pogody (jutro ma się zachmurzyć i rozpadać na dobre) wybraliśmy się na kolejną wycieczkę wzdłuż wybrzeża, tym razem jeszcze dalej na północ, w kierunku Tripoli. W zasadzie wszystkie te nadbrzeżne miasta i miasteczka zlewają się już ze sobą, więc jedzie się dwupasmówką wzdłuż ciągłych zabudowań: z jednej strony góry, z drugiej morze, zmieniają się tylko tablice z nazwami miejscowości.

    Po drodzę przystanęliśmy przy forcie Mseilha zbudowanym przez emira Fakherddina II w XVII w. przy drodze z Bejrutu do Tripoli. “Biedny zameczek” (jeśli ktoś pamięta piękną parodię Robin Hood - czwarta strzała) usytuowany jest na stojącej wśród zieleni malowniczej skale, nieopodal jest też ładny stary most.

    Tripoli to największe miasto północnego Libanu, drugie co do wielkości w kraju. Co do etymologii: po grecku tripolis oznacza “trzy miasta”, ale termin jest raczej hellenizacją dawnej fenickiej nazwy osady (Derebly, po arabsku Tarabulus). Teren ten, zamieszkały już od epoki brązu, wielokrotnie przechodził z rąk do rąk, będąc portem fenickim, przedmiotem wojny pomiędzy imperium Aleksandra Macedońskiego a Persją, częścią Imperium Rzymskiego (aż do czasów bizantyjskich), następnie podbitym przez Arabów, obleganym i zdobytym przez krzyżowców, znów odbitym przez Mameluków, a następnie przez imperium otomańskie, i tak dalej aż do współczesności - w której Tripoli straciło nieco na znaczeniu, bo granica państwowa oddzieliła je od leżącego w tej samej dolinie, syryjskiego obecnie zaplecza. Tripoli i okolice to, w opinii samych Libańczyków, najbiedniejsza część kraju. Z pewnością miasto pozbawione jest bejruckiego, stołecznego kosmopolityzmu, ale ma urok arabskiej metropolii (coś pomiędzy starymi dzielnicami Stambułu a Kairem).

    Obecnie miasto zamieszkane jest głównie przez sunnitów z małymi domieszkami alawitów i chrześcijan. Jeden z naszych poprzednich kierowców nie chciał tu jechać, tłumacząc mętnie, że “jest niebezpiecznie”. Okazało się, że jest członkiem - sympatykiem (właściwe podkreślić) Hezbollahu i jeśli ktokolwiek w samochodzie mógłby czuć się w Tripoli niekomfortowo, to tylko on. My nie widzimy różnic pomiędzy szyitami i sunnitami - oni siebie odróżniają (zdaje się) na pierwszy rzut oka i bez pudła.

    Nad Tripoli góruje zamek St Gilles - największa forteca krzyżowców w Libanie wzniesiona w XII wieku przez Raymonda de Saint-Gilles, a później, w XVI w. odrestaurowana przez Sulejmana Wspaniałego. Ewidentnie użytkowana do tej pory zgodnie z przeznaczeniem, tylko wojsko i uzbrojenie się zmieniło. Można zwiedzać większość budynków (w dwóch mieści się ekspozycja muzealna przedstawiająca dzieje twierdzy) i tarasów, skąd roztaczają się widoki na miasto.

    Meczet Mansouri (Wielki Meczet), zbudowany na przełomie XIII i XIV wieku na ruinach kościoła Maryi Panny postawionego przez krzyżowców - stąd nietypowy minaret, będący właściwie zaadaptowaną dzwonnicą w stylu włoskim. Na starówce, wokół meczetu funkcjonowało wiele medres (szkół koranicznych), obecnie nieczynnych - można je rozpoznać po bogato zdobionych portalach.

    Dobrze zachowane, a niekiedy nawet funkcjonujące hammamy to pozostałość po czasach mameluckich (dla nas to wszystko "jeden islam", ale przy bliższym oglądzie architektura i sztuka mamelucka różni się istotnie od tej późniejszej, osmańskiej). Pod koniec XIV wieku opisywano Tripoli jako miasto ogrodów i łaźni. Zapewne z tych czasów wywodzi się też tutejsza tradycja produkcji mydła. Rzemieślnicze zakłady wytwarzają m.in. słynne “mydło z Aleppo” z oliwy i liści laurowych. Od czasu panowania Mameluków Tripoli było częścią Syrii, więc związki tak z Aleppo, jak i z Damaszkiem były bardzo silne, zwłaszcza że oba te miasta nie mają dostępu do morza i traktowały Tripoli jako swój port handlowy.

    W ogóle największą atrakcją Tripoli jest souk, czyli kryty bazar zajmujący znaczną część starówki (al-Mina). Handluje się, jak to u Arabów, wszystkim - są “działy” wyspecjalizowane w różnych artykułach spożywczych (warzywa, ryby, mięso) i inne w przemysłowych (oprócz kramów mydlarzy widzieliśmy też całe uliczki jubilerów, krawców, oraz przewidywalną tonę plastikowego badziewia). Tripoli słynie z lokalnych przysmaków, zwłaszcza słodyczy - ale o tym napiszemy w podsumowującym wycieczkę do Libanu odcinku kulinarnym.

    Zabrakło nam czasu (Tripoli, jak wszystkie miasta libańskie jest potwornie zakorkowane, choć tym razem nie było żadnych protestów, wjazd i wyjazd zabrały nam cenne kwadranse krótkiego dnia) na rzut oka na budynki targów międzynarodowych, zaprojektowane przez znanego brazylijskiego architekta Oskara Niemeyera. Wybuch wojny domowej w roku 1975 przeszkodził w ukończeniu i inauguracji centrum targowego, ale jest ono zabezpieczone przed dewastacją i zgłoszone jako kandydatura do listy dziedzictwa światowego UNESCO.

    W drodze powrotnej zahaczyliśmy o Batroun - miasto pomiędzy Tripoli a Bejrutem, istniejące od czasów fenickich, obecnie zamieszkałe głównie przez chrześcijan, o czym świadczą liczne kościoły, m.in. stojąca przy porcie katedra św. Stefana, grecki kościół św. Jerzego, kościół Matki Boskiej Morskiej.

    Najsłynniejszym zabytkiem Batroun jest fenicki mur-falochron. Fenicjanie wzmocnili naturalną ścianę utworzoną przez skamieniałe wydmy; mierzący 225 metrów długości mur chronić miał port przed najeźdźcami i wysokimi falami. Mieliśmy okazję widzieć falochron w akcji, bo kiedy przybyliśmy, na morzu szalał sztorm. Co jest zapowiedzią zmiany pogody - ale na dni deszczowe zostały nam muzea i knajpy Bejrutu.

    A tymczasem, z okazji wiadomej okazji - niech Wam te dni miną wśród najbliższych, pogodnie, leniwie i lekkostrawnie!

  15. #15

    Dołączył
    Feb 2011

    Domyślnie

    Dzisiaj, przy piątku, o doznaniach spirytystycznych i spirytualnych.

    Liban to względnie nowy punkt na mapie pielgrzymek z Polski. Relatywny spokój i atrakcyjność turystyczna kraju przypomniała proboszczom i biurom podróży, że Liban to również
    Terra Sancta, opisywana nie tylko w Starym i Nowym Testamencie, ale i wciąż rodząca cuda oraz nowych świętych. Najważniejszym z nich, o sławie, że się tak wyrazimy, ponadregionalnej, jest św. Szarbel (Charbel).

    Szarbel Maklouf urodził się w (przewidywalnie) biednej, wiejskiej, a wielodzietnej rodzinie maronickiej w 1823 roku. Na chrzcie otrzymał imię Jusuf (Szarbel przyjął jako imię zakonne). Od małego przejawiał skłonności do modlitwy i samotności, więc w wieku 23 lat, nie informując nawet rodziny, uciekł z domu i wstąpił do klasztoru. Stopniowo nabrał zamiłowania do coraz większych umartwień, przenosił się więc parę razy do różnych klasztorów, aż wreszcie w 1875 roku postanowił zostać pustelnikiem. Przez następne 23 lata mieszkał w pustelni poszcząc i oddając się praktykom religijnym do woli. Z opisów wydaje się skromnym i sympatycznym człowiekiem, bez wielkich ambicji. Zmarł 24 grudnia 1898 roku - i wtedy właściwie zaczęła się jego światowa “kariera”.

    Najpierw przez kilka miesięcy nad jego grobem unosiła się “dziwna poświata”. W końcu, gdy władze klasztoru miały już dość ciągnących tam tłumnie wiernych, przeprowadzono ekshumację - która dolała oliwy do ognia, bowiem okazało się, że ciało Szarbela nie rozłożyło się, a “zachowało elastyczność i temperaturę ciała osoby żyjącej” oraz zaczęło wydzielać bliżej niezidentyfikowaną ciecz. Rozmaite czynności higieniczno-funeralne nic nie dały, bo Szarbel wciąż popuszczał. W końcu Kościół dał za wygraną, uznał “oleum” za relikwię i w roku 1926 rozpoczął starania o beatyfikację pustelnika. Szarbelowi ewidentnie o to chodziło, bo posypały się uzdrowienia i cuda - z których najbardziej chyba spektakularnym było zapozowanie ducha zakonnika do fotografii w 1950 roku. Tak, wszechobecny wizerunek siwobrodego mnicha ze spuszczonym wzrokiem powstał jakoby “w niewytłumaczalny sposób” gdy kilku maronickich współbraci postanowiło zrobić sobie fotkę u grobu Szarbela. Po wywołaniu kliszy, na zdjęciu zobaczono dodatkową, nieznaną nikomu postać, którą najstarsi mieszkańcy klasztoru zidentyfikowali jako Szarbela. Ponownie zajrzano do grobowca, gdzie czekał na nich kandydat na ołtarze “w doskonałym stanie” - świeży, ciepły, elastyczny i ociekający wspomnianą już wcześniej cieczą. Papież Paweł VI przyklepał beatyfikację w 1965 roku, a następnie kanonizację w 1977 (choć Szarbel najwyraźniej miał już dość ciągłych kontroli, bo pomiędzy 1965 a 1966 rokiem błyskawicznie rozłożył się do szkieletu).

    Święty Nimatullah załapał się na ołtarze trochę przypadkiem - był po prostu opatem klasztoru, w którym przebywał św. Szarbel. Za czasów JP2 uznano, że dobrze byłoby, gdyby tych świętych libańskich było trochę więcej, więc zaraz cuda stosowne się znalazły. Główny taki, że przewidział zawalenie się dachu klasztornej obory podczas nadchodzącej burzy i kazał zakonnikom wyprowadzić krowy tuż przed katastrofą. Oraz magicznie napełniał klasztorną spiżarnię różnymi dobrami za pomocą modlitwy. Bardzo praktyczny święty - przypomina się tutaj wiersz Andrzeja Bursy (co prawda o św. Józefie): bo to nie był żaden masochista ani inny zboczeniec tylko fachowiec.

    Masochistką z kolei była św. Rafka (również wyniesiona na ołtarze przez JP2). Niemal rówieśniczka Szarbela, wyrzekła się rodziny i uciekła przed zaaranżowanym małżeństwem do klasztoru. Żyła tam sobie spokojnie (nie licząc masakry chrześcijan przez Druzów w 1860 roku, kiedy cudem udało jej się ujść z życiem) przez 30 lat, po czym doszła do wniosku, że czegoś jej w życiu brakuje - a konkretnie… choroby. Zaczęła więc modlić się usilnie, żeby Pan Bóg nie “karał jej pomijaniem przy rozdawaniu chorób” i - zapewne ku jej wielkiej radości - niebawem jej modlitwy zostały wysłuchane. Rafka została sparaliżowana, oślepła i dostała krwotoków z nosa. Mimo to zakonnica nie przestawała śpiewać w chórze, a nawet prząść i robić na drutach. W późniejszym okresie życia Rafka dodała do swojej kolekcji kolejne choroby, w końcu umarła w wieku 81 lat (twarda sztuka). Po śmierci zaczęła… pośredniczyć przy uzdrowieniach - co jakoś zupełnie kłóci się z jej dotychczasowym umiłowaniem wszelkich chorób.

    Oprócz trójki libańskich świętych epoki nowożytnej jest jeszcze dwóch “ze starego portfela”, w tym św. Maron, pustelnik i cudotwórca z IV wieku, który dał początek całemu kościołowi maronickiemu. Maronici lokalizowali swoje klasztory w górach, w trudno dostępnych miejscach, bo najpierw podlegali prześladowaniom ze strony kościoła wschodniego, później Arabów, jeszcze później Mameluków i Turków. Na cel dzisiejszej wycieczki wybraliśmy klasztor w Annaya, bo stosunkowo łatwo dostępny, nieodległy od Bejrutu, no i mieszczący grób św. Szarbela (czyli jakby i najważniejszy).

    Klasztor wraz z kościołem jest dość nowoczesny, wszystko jest wygodnie opisane i łatwe do znalezienia. Dolny poziom zajmuje kaplica z grobowcem św. Szarbela, ekspozycja związanych z nim przedmiotów, lista państw z całego świata, z których napłynęły listy donoszące o uzyskanych za pośrednictwem świętego cudach (Polska wysoko, ponad 1100 cudów, ale są lepsi, np. nie wiadomo dlaczego Belgia). Ciekawostką jest nieduże “biuro”, gdzie za symboliczną ofiarą (albo i bez) otrzymuje się cząstki cudowności na wynos: pakieciki z flakonikiem oleum, garstką kadzidła i skrawkiem szaty (czy oleum i szata miały jakąkolwiek styczność ze św. Szarbelem trudno stwierdzić, ale w najgorszym wypadku są to relikwie tak zwanego trzeciego stopnia - a pamiętajmy, że prawdziwe cuda działają nawet na niewierzących). W kaplicy grobowej odbywał się akurat chrzest, więc korzystając z zamieszania udało mi się zrobić kilka fotek samego sarkofagu, co teoretycznie jest surowo wzbronione.

    Aby uzupełnić komponent metafizyczny elementami doczesnymi odwiedziliśmy dziś również winnicę Chateau Musar, założoną w 1930 roku przez Gastona Hochara (obecnie prowadzoną przez trzecie pokolenie rodziny Hochar). Precyzyjniej mówiąc plantacje winorośli znajdują się “za górami”, na terenie doliny Bekaa, ale piwnice, gdzie fermentuje, butelkuje i przechowuje się wino ulokowane są we wiosce Ghazir, kilkanaście kilometrów wgłąb lądu od Byblos. Wytłumaczono nam, że w roku 1930 przynależność państwowa doliny Bekaa nie była jeszcze całkiem jednoznaczna, a Gaston Hochar (potomek francuskich krzyżowców z genealogią sięgającą XII wieku) czuł się bardziej Libańczykiem niż Syryjczykiem, więc wolał ulokować siedzibę firmy na terenie Libanu. Poza tym, tak przynajmniej utrzymują właściciele, proces winifikacji przebiega inaczej (lepiej) w górach niż w dolinie, więc wina Chateau Musar posiadają unikalne właściwości, wyróżniające je na tle produkcji konkurencyjnej.

    Nazwa winnicy pochodzi od arabskiego słowa m’zar, które jakoby oznacza coś bardzo pięknego. Skala produkcji jest niewielka (rzędu pół miliona butelek rocznie), ale właściciele stawiają bardziej na jakość niż na ilość. Cała uprawa odbywa się ekologicznie, dodaje się minimalne ilości siarczynów. Produkuje się kilka linii win, zarówno białych, różowych, jak i czerwonych, w tym i takie, które starzeją się z wdziękiem i godnością: w piwnicznej “bibliotece” widzieliśmy roczniki niemal równe naszym peselom. Wina z początku naszego wieku to już wydatek ponad stu dolarów za butelkę, więc ukontentowaliśmy się kilkoma butelkami młodszych (2011-12) roczników.

    A potem zjechaliśmy na późny lunch do Byblos, i tak skończył się nam piątek.
    czopan, tartal, myszygon and 1 others like this.

  16. #16

    Dołączył
    Feb 2011

    Domyślnie

    (Bejrut braliśmy sobie na kilka razy, a to bo padało, a to bo centrum zamknięte z powodu protestów, a to bo woleliśmy wyjazdy poza stolicę w lepszej pogodzie. Poniżej syntetyczne sprawozdanie z oglądu libańskiej stolicy. Jutro jeszcze odcinek podsumowujący i kulinarny, a pojutrze lecimy do Ammanu.)

    Z mroków dziejów Bejrut wyłania się jako fenickie miasto, port i stocznia (w której budowano statki z drewna cedrów rosnących w pobliskich górach) i jako takie pozostawało przez kilkanaście wieków na uboczu głównego nurtu wydarzeń. Dopiero w ostatnim wieku przed naszą erą historia dopadła Bejrut. Najpierw miasto zburzyli konkurenci walczący ze sobą o tron Seleucydów (Seleukus był jednym z diadochów Aleksandra Macedońskiego), potem z okazji skorzystała Armenia (i miała swoje pięć minut w historii, kiedy była mocarstwem), a jeszcze potem przyszedł Pompejusz i nastały czasy rzymskie.


    Rzymianie osiedlali w Bejrucie i okolicach weteranów-legionistów i inwestowali w miasto. Rozwinęła się kultura (łacińska cultura odnosiła się do uprawy roli i w takim znaczeniu używamy tutaj tego słowa; współczesne, metaforyczne rozumienie tego terminu to dopiero koncept XVIII wieczny); dolina Bekaa stała się jednym ze spichlerzy cesarstwa. Bejrut (Colonia Iulia Augusta Felix Berytus) cieszył się statusem równym miastom włoskim (ius Italicum), co oznaczało, że jego mieszkańcy nie płacili podatków do kasy imperium. Rzadkim przypadkiem decentralizacji imperium była organizacja szkoły prawniczej, słynnej na całe cesarstwo. Jej kadrę stanowili, między innymi Ulpian i Papinian, którymi do dziś dręczy się studentów pierwszego roku prawa.


    Wszystko skończyło się w roku 551 naszej ery, gdy Bejrut zburzyło trzęsienie ziemi i zalało następujące po nim tsunami. Następne zniszczenia na taką skalę nastąpiły po wybuchy libańskiej wojny domowej w roku 1975. Po opis genezy i przebiegu wojny (zakończonej formalnie w roku 1990, a faktycznie po kolejnych piętnastu latach wycofaniem się okupacyjnych wojsk syryjskich) odsyłamy do opracowań historycznych, bo rzecz jest skomplikowana: walczyli wszyscy ze wszystkimi, sojusze zmieniały się jak w kalejdoskopie, a zarówno Syria jak i Izrael uważały Liban za swoją sferę wpływów. A tym kamyczkiem, który spowodował lawinę były napięcia społeczne i zmiana struktury etnicznej kraju wynikająca z napływu uchodźców palestyńskich po wojnie siedmiodniowej.


    Odbudowę centrum Bejrutu po zniszczeniach wojny domowej przeprowadziła (i nadal przeprowadza) firma Solidere (to akronim pełnej nazwy Société Libanaise pour le veloppement et la Reconstruction du Centre-Ville de Beyrouth), założona przed ćwierćwieczem przez biznesmena, multimilionera, i przypadkiem ówczesnego premiera Libanu, Rafika al-Haririego. Można podziwiać i rozmach i pietyzm odbudowy, połączenie nowoczesnych materiałów i technologii z historycznym charakterem budynków, ale - jak to zwykle bywa - sami Libańczycy bywają dość krytyczni wobec całego przedsięwzięcia. Po pierwsze, przy całym kulcie jaki obecnie otacza Haririego (zginął w niewyjaśnionym do dziś zamachu; państwo libańskie płaci corocznie miliony dolarów za prowadzące donikąd prace międzynarodowej komisji śledczej), połączenie państwowego z prywatnym zawsze generuje, zazwyczaj zasadne, podejrzenia korupcyjne. Po drugie, przy porządkowaniu struktury własnościowej wykupywano ziemię i budynki za nie do końca rzetelne stawki (dotychczasowi właściciele nieruchomości nie otrzymywali zresztą żywej gotówki tylko udziały w Solidere). Po trzecie wreszcie, nie uniknięto gentryfikacji. Odbudowane centrum zasiedliły przeważnie banki, biura firm i siedziby korporacji, a także sklepy luksusowych marek. Zabrakło trochę miejsca do życia dla normalnych ludzi.


    Place de l'Étoile to sam środek owego odbudowanego centrum. Rozchodzące się od niego uliczki, a zwłaszcza Rue Maarad (stylizowana nieco na paryską Rue de Rivoli) są strefą wyłączoną z ruchu samochodowego (a obecnie wszelkiego, a to za sprawą wojskowych blokad i bliskości budynków rządowych). Na drugim końcu Rue Maarad straszy zrujnowany budynek teatru (Le Grand Theatre des Mille et Une Nuits). Gmach wzniesiono pod koniec lat 20 ubiegłego stulecia jako scenę teatralną, koncertową i rewiową. Później, od połowy lat 60 budynek pełnił już tylko rolę kina. Ambitne plany odbudowy i przywrócenia do pełni chwały jeszcze się nie zmaterializowały. Inne zrujnowane kino (przypomina coś w rodzaju betonowego bunkra całkowicie nad ziemią - miejscowi nazywają je Jajkiem) stoi kilkaset metrów dalej.


    Po wschodniej stronie placu stoi grekokatolicka katedra św. Jerzego. Obecny budynek pochodzi z XVIII wieku, ale zbudowano go na miejscu wcześniejszych świątyń, co można zobaczyć zwiedzając (dodatkowo płatną) kryptę z grobowcami, resztkami mozaik podłogowych i fragmentem rzymskiej ulicy (Decumanus Maximus). W trakcie działań wojennych katedra została w dużym stopniu zniszczona, otwarto ją po rekonstrukcji kilkanaście lat temu. We wnętrzu zwraca uwagę ikonostas ze starymi ikonami podarowanymi przez klasztory z Cypru i Synaju. Tuż obok św. Jerzego stoi druga grekokatolicka katedra, św. Eliasza. Ta jest już neoklasyczna (druga połowa XIX wieku), z marmurowym ikonostasem i okulusem w kopule. Również odbudowana po zniszczeniach z czasu wojny domowej.


    Na zachód od placu, na niewielkim wzgórzu znajduje się (pilnie strzeżony i odgrodzony od potencjalnych protestów) Grand Serail, czyli kompleks budynków rządowych, pierwotnie XIX wieczne koszary, później wielokrotnie prze- i rozbudowywane. Teraźniejszy swój kształt swój kształt kompleks zawdzięcza Francuzom, którzy zaadaptowali go na siedzibą gubernatora. Teraz mieści urząd premiera Libanu i radę ministrów. Przy budynku stoi 25 metrowa wieża zegarowa i dzwonnica. W sąsiedztwie rozlokowały się ambasady. W pobliżu stoi budynek synagogi Maghen Abraham, zniszczonej w czasie wojny domowej (o ironio głównie pociskami wystrzelonymi przez wojska izraelskie) i odbudowanej głównie staraniem... Hezbollahu, co oczywiście jest demonstracją polityczną: żydowska diaspora w Libanie jest już bardzo nieliczna i pozbawiona rabina, tak więc szans na ponowne otwarcie bóżnicy raczej nie ma. Obydwa kraje pozostają zresztą do dziś formalnie w stanie wojny.


    W pobliżu Grand Serail, przy Rue de L'armee mieści się rezydencja kolekcjonera, polityka, bankiera i tenisisty Henri Philippe Pharouna, jednego z ojców niepodległego Libanu. Nota bene, Pharoun, austrofil i długoletni konsul honorowy Austro-Węgier zaprojektował libańską flagę, dorysowując po prostu drzewo cedrowe do czerwono - biało - czerwonej flagi austriackiej. Po śmierci Pharouna Robert Mouawad ze znanej dynastii jubilerskiej kupił pałac wraz z kolekcją dzieł sztuki, którą znacznie rozbudował (Robert Mouawad Private Museum). Muzeum jeszcze dwa lata temu było udostępniane do zwiedzania, dziś jest niedostępne dla publiczności.


    Pomiędzy Grand Serail a placem de l'Étoile, przy ulicy Riad El Solh można obejrzeć resztki rzymskich łaźni - no chyba, że wszystko zagrodzi wojsko, wtedy nie można. Na północ od przecięcia Riad El Solh z Rue Weygand znajdują się Beirut Souks, czyli dzielnica handlowa z wszystkimi możliwymi sklepami światowych marek. Na terenie “bazaru” (bo z prawdziwym soukiem nie ma to nic wspólnego) zachowało się niewielkie sanktuarium z XVI wieku (Zawiyat Ibn Arraq), będące prawdopodobnie częścią sufickiej szkoły religijnej oraz resztki średniowiecznych murów miejskich. Targ owocowo - warzywny (Souk el-Tayeb) odbywa się w soboty.


    Przy rue Weygand, obok wejścia teren centrum handlowego stoi romański meczet Al-Omari Grand Mosque. Romański, bo przekształcony z XII wiecznego kościoła św. Jana Chrzciciela wzniesionego przez krzyżowców na miejscu poprzedniego meczetu Al Omari, który powstał na gruzach wcześniejszego kościoła bizantyjskiego, a ten z kolei zbudowano na miejscu rzymskiej świątyni Jupitera. Palimpsestowa struktura widoczna jest zwłaszcza we wnętrzu budowli.


    Spacerując dalej rue Weygand mija się kolejny meczet (Emir Mansour Assaf Mosque), również zbudowany na fundamentach kościoła krzyżowców, i dochodzi do placyku z żałośnie nieproporcjonalnym pomnikiem Samira Kassira - znanego i wpływowego dziennikarza, ofiary zamachu najprawdopodobniej zorganizowanego przez Syrię w roku 2005. Przy placu mieści się redakcja Al-Nahar, największego libańskiego dziennika, w którym pracował Kassir.


    Ścisłe centrum zamyka od wschodu plac Męczenników (Martyrs’ Square). Chodzi o męczenników okupacji osmańskiej, nacjonalistów arabskich (nazwę nadano w międzywojniu). Wcześniej był to po prostu pusty plac (maydan) pod murami miejskimi. W połowie XIX wieku, gdy obudowano go ze wszystkich stron, zyskał funkcję centrum komunikacyjnego Bejrutu, miejsca wieców i demonstracji, ale także ośrodek życia towarzyskiego z licznymi kinami i kawiarniami. Na środku placu stoi pomnik owych męczenników. O ile odczytujemy właściwie symbolikę: dwóch już leży, trzeci (jeszcze? wciąż?) stoi podtrzymywany przez boginię zwycięstwa. Przez plac przechodziła “zielona linia” (czyli linia rozgraniczenia pomiędzy wschodnią, chrześcijańską częścią miasta, a jej zachodnimi, zamieszkałymi przez muzułmanów dzielnicami), dlatego pomnik bardzo ucierpiał w trakcie wojny domowej od kul i bomb. Niedawna renowacja zachowała te ślady.


    Nazwa “zielonej linii” pochodzi od wegetacji, która bujnie rozwinęła się na ziemi niczyjej przez lata wojny domowej. Obecnie nie zostało już prawie śladu po tej granicy, przebiegającej środkiem miasta. Zabliźniło się szybko, tak jak Berlin, i - mamy nadzieję na przyszłość - Larnaka.


    Północną pierzeję placu zamykał Petit Serail - siedziba tureckiego gubernatora miasta zbudowana w latach 80 XIX wieku. Po drugiej wojnie światowej, gdy zaistniała potrzeba powiększenia placu, Petit Serail zburzono. Plany z różnych względów spełzły na panewce i na tym miejscu zbudowano hotel. Po wojnie domowej rozebrano mocno zrujnowany hotel i odsłonięto fundamenty Petit Serail. Konsekwentnie byłoby go odbudować.


    Spacer wzdłuż placu doprowadził nas do niebieskich kopuł meczetu Mohammad Al-Amin Mosque - to jest zupełnie nowa świątynia, zbudowana przed kilku laty, największy obecnie meczet Bejrutu. Przy meczecie znajduje się grobowiec premiera Rafika Haririego. Tuż obok natomiast, stoi zbudowana w końcu XIX wieku maronicka katedra św. Jerzego, przypominająca z wyglądu rzymską bazylikę Santa Maria Maggiore. W ołtarzu głównym obraz Delacroix przedstawiający patrona katedry. Dzwonnica katedry i minarety meczetu są (podobno) identycznej wysokości, co było celowym zabiegiem mającym na celu podkreślenie równości obu religii.


    Za świątyniami i grobem Haririego rozpościera się coś w rodzaju parku archeologicznego (Garden of Forgiveness - ogród przebaczenia) z ruinami rzymskiego forum. Tło stanowi wspomniana wcześniej grekokatolicka katedra św. Jerzego i niewielka, odbudowana ekumeniczna kaplica Sayyidat al-Nouriyyeh.


    Idąc dalej na południe wzdłuż “zielonej linii” ulicą Rue de Damas, mija się Beit Beirut (muzeum historii miasta i centrum kulturalne). Mimo, że teoretycznie miało być otwarte, niestety nie było - ale sam budynek jest dość ciekawy. Przed wojną była to zamożnie wyglądająca kamienica. Niestety, znalazła się na samej linii frontu, a poza tym upodobali ją sobie snajperzy. Po zakończeniu walk powstała fundacja, żeby zachować dom jako pomnik-muzeum. Zamiast odbudowywać, zabezpieczono tylko budynek metodami znanymi z archeologii (zachowane są oryginalne mury, które podpierają wstawki z pomalowanego na szaro metalu).


    Muzeum Narodowe, również położone tuż przy “zielonej linii”, zostało pieczołowicie odbudowane po zakończeniu wojny domowej. Ciekawy jest krótki filmik pokazujący działania muzealników po wybuchu konfliktu: mozaiki zacementowano, sarkofagi obłożono workami z piaskiem i betonowymi płytami, posągi obudowano drewnem i cementem, a całą drobnicę zniesiono do piwnic, które na wszelki wypadek zamurowano na głucho.


    Pierwsza sala na parterze powitała nas mozaiką przedstawiająca muzę Kaliope w otoczeniu ośmiu słuchaczy w tondach, między innymi Sokratesa. Mozaika pochodzi z podłogi jadalni rzymskiej willi w Baalbek. Wokół mozaiki cztery rzymskie, bogato rzeźbione marmurowe sarkofagi z okolic Tyru. W dalszych salach prawego skrzydła eksponowane są znaleziska odkopane ze świątyni w Eshmoun pod Sidonem, między innymi ołtarz (tzw. trybuna) z płaskorzeźbami bóstw olimpijskich oraz rzeźby wotywne symbolizujące (uzdrowione) dzieci. Parter muzeum zawiera również kolekcję rzymskich i bizantyjskich posągów oraz mozaik. Na uwagę zasługuje zachowana w sporym fragmencie mozaika (V wiek n.e.) ze zwierzętami (topos Dobrego Pasterza).


    Główną atrakcją lewego skrzydła muzeum jest sarkofag fenickiego króla Ahirama z okolic X wieku p.n.e. O lokatorze sarkofagu (i jego synu, który go pochował) wiemy z inskrypcji, które go opisują. Są to zresztą pierwsze zabytki piśmiennictwa w języku fenickim, zapisane (od prawej do lewej, co wówczas było dość nowatorskie) alfabetem, przejętym później od Fenicjan przez Greków, którzy przekazali go całej Europie. Jeden z napisów zawiera klątwę rzuconą na przyszłych plądrowników, która jednak nie powstrzymała ich przed otwarciem sarkofagu (ale być może była skuteczna, bo wydarzyło się to bardzo dawno). Sam król Ahiram jest dość słabo umocowany historycznie i bywa najczęściej utożsamiany z biblijnym królem Hiramem, który kumplował się z Dawidem i Salomonem, a także przysłał materiał (drewno cedrowe!) i rzemieślników na budowę Pierwszej Świątyni.


    Inne przedmioty w tym skrzydle wskazują na silne związki Libanu z Egiptem (np. stele z czasów Ramzesa II). Piętro z kolei zajmuje ekspozycja drobniejszych obiektów ułożona chronologicznie, od prehistorii i epoki brązu po artefakty z czasów tureckich. Zwraca uwagę kolekcja fenickich figurek znaleziona w świątyni obelisków w Byblos. Wszystko bardzo dobrze wyeksponowane i starannie opisane w trzech językach.


    Piwnice muzeum kryją ekspozycję sztuki funeralnej, w tym imponującą salę pełną fenickich sarkofagów z Sydonu. Jest też pieczołowicie przeniesiony grobowiec z Tyru, z wnętrzem zdobionym freskami przedstawiającymi sceny z mitologii greckiej. A także - dość makabryczna sala - znalezione w latach 90 ubiegłego wieku w jaskini w dolinie Kadisza dziecięce mumie (a w zasadzie trupki w giezłach) z końca XIII wieku.


    Muzeum przylega do toru wyścigów konnych, po którego przeciwnej stronie znajduje się Residence des Pins, spektakularna siedziba francuskiego ambasadora, rzecz jasna niedostępna do zwiedzania i raczej słabo widoczna zza muru.


    Zachodnia część miasta w trakcie wojny domowej pozostawała pod kontrolą milicji muzułmańskich. Głównym traktem jest tutaj Rue Hamra, raczej nowoczesna i to w brzydki, chaotyczny sposób, ale bardzo żywa, pełna sklepów, restauracji, kawiarni, hoteli (w tym i nasz) - no i ludzi.


    Drugim ważnym traktem zachodniego Bejrutu jest Corniche. To ciąg ulic wzdłuż wybrzeża, coś w rodzaju promenady, gdzie przychodzą wszyscy, którzy “chcą widzieć i być widzianym”. Znanym pocztówkowo punktem widokowym Corniche są dwie skały Raouché Rocks (skały gołębie). Przy drugim końcu Corniche znajduje się Uniwersytet Amerykański (AUB - American University in Beirut) założony w 1866 przez protestanckiego misjonarza z USA, cieszący się obecnie najlepszej (i najdroższej) uczelni na Bliskim Wschodzie. Z kolekcji uniwersyteckich utworzono na terenie campusu trzy muzea: archeologiczne, geologiczne i historii naturalnej (nieczynne w weekendy).


    Ciekawostką architektoniczno - socjologiczną zachodniego Bejrutu jest struktura zwana po arabsku Al Ba’sa (co tłumaczyłoby się na polski jako uraza czy spór). Efektem tego sporu (pomiędzy braćmi, o sposób zagospodarowania działki budowlanej) jest wąski (w najwęższym miejscu ledwie kilkadziesiąt centymetrów) budynek zasłaniający całkowicie widok na morze stojącemu tuż za nim drugiemu domowi, obniżając dramatycznie jego wartość. Żeby było ciekawiej, dom-ściana jest już całkowicie opuszczony, więc złośliwość raczej nie wyszła budowniczemu na dobre. W tym na zapleczu mieści się obecnie wydział kulturalny ambasady niemieckiej. Miarą chaosu urbanistycznego zachodnich dzielnic Bejrutu jest fakt, że stojąca nie więcej niż 200 metrów od brzegu latarnia morska (Manara) - kiedyś najwyższy budynek w mieście - została całkowicie zabudowana (zasłonięta) i trzeba było (w 1975) zbudować nową, bliżej morza.


    Wschodnia, chrześcijańska część Bejrutu była stosunkowo mało dotknięta deweloperką w ostatniej dekadzie czy dwóch. Zachowało się dużo przyzwoitej architektury rezydencyjnej łączącej styl turecki z wpływami francuskimi. Z atrakcji wartych odwiedzenia wspomnieć należy Rue Sursock. Ulica nosi nazwę wpływowej rodziny bankierów (“Rotszyldowie Bliskiego Wschodu”), przodkowie której pełnili funkcję sułtańskich poborców podatkowych. W XIX wieku, gdy Liban otworzył się na Europę, zajęli się handlem i transportem międzynarodowym. W międzywojniu zaangażowani byli w imieniu różnych organizacji żydowskich jako pośrednicy przy wykupie ziemi na terenach brytyjskiej Palestyny, co nie do końca przysporzyło im popularności wśród Arabów. Pamiętano im także spekulacje zbożem w czasach pierwszej wojny światowej.


    Sursockowie zbudowali szereg rezydencji przy “swojej ulicy”. Jedną z nich, wzniesioną w 1912 roku, Nicolas Sursock przeznaczył na galerię gromadzącą zbiory sztuki (Sursock Museum), głównie XIX i XX wiecznej. Ciekawe, choć główną atrakcją jest sam budynek, okazały pałac w stylu osmańsko-weneckim. Po sąsiedzku, w Sursock House, mieszka bodaj stuletnia Lady Cochrane Sursock, nestorka rodu, zaangażowana - jak każda dobra milionerka - w ochronę przyrody, promocję libańskiej kultury i inne działania filantropijne.


    Niedaleko od Sursocków można też odwiedzić (gratis, oprócz weekendów) Villa Audi Mosaic Museum (rezydencja też należała do Sursocków, ale odkupił ją bank i udostępnił do zwiedzania). Nie tylko mozaiki są dobrze wyeksponowane i ciekawe, ale i sama willa zdecydowanie zasługuje na zwiedzenie.


    Wschodniobejruckim odpowiednikiem American University jest katolicki (jezuicki), francuskojęzyczny Uniwersytet św. Józefa (Université Saint-Joseph), który eksponuje na swoim terenie jakieś czaszki i inne znaleziska z neolitu (Musée de Préhistoire Libanaise), nieczynne w poniedziałki i czwartki oraz podczas wakacji uniwersyteckich (czyli teraz).


    Południowe peryferia Bejrutu, w stronę lotniska, to okolice nieciekawe. Po pierwsze, z uwagi na smród wysypisk śmieci (udekorowanych od góry zielonymi geotkaninami - tak, że z lądujących i startujących samolotów wyglądają jak niewinne trawniki). Po drugie, są to biedne dzielnice, zniszczone w czasie wojny domowej, zamieszkałe obecnie w znacznej części przez uchodźców.
    frik, myszygon, tartal and 2 others like this.

  17. #17

    Dołączył
    Feb 2011

    Domyślnie

    (To już ostatni odcinek libański - jutro lecimy do Ammanu, skąd też - insz Allah! - coś postaramy się napisać. Przy okazji mała errata. Okazuje się, że w poprzednim odcinku niepotrzebnie przedłużyłem o jeden dzień wojnę sześciodniową: wojen w ogóle nie powinno być, ale jak już muszą, to niech trwają jak najkrócej.)

    Dziś wybraliśmy się na powtórkową wycieczkę na południe, zobaczyć to, co ominęło nas (z braku czasu) poprzednim razem. I tak dotarliśmy wreszcie do świątyni Eshmouna, przeszliśmy się spokojnie po sukach i starówce Sydonu, odwiedziliśmy rzemieślniczą hutę szkła w Sarandzie, a w bonusie wjechaliśmy do Maghdouché, gdzie znajduje się sanktuarium maryjne.

    Kilka słów na temat tego ostatniego, bo związane jest z mało znanym epizodem z Nowego Testamentu. Otóż według Ewangelii (Mk 7:24-31 oraz Mt 15:21-28) Jezus udał się do Tyru i Sydonu (gdzie - niechętnie! - uzdrowił córkę pewnej “kobiety kananejskiej”). Ustna tradycja głosi, że Jezusowi w tej drodze towarzyszyła jego matka - ale ponieważ nie chciała (nie mogła?) wchodzić do pogańskiego (znaczy nie-żydowskiego) miasta, czekała na przedmieściach w grocie. To jest opowieść całkowicie apokryficzna, bez pokrycia w źródłach pisanych, ale kult świętej groty datuje się ponoć już od czasów Konstantyna Wielkiego (i jego matki, św. Heleny, na której uporczywe naleganie bizantyjski cesarz urządził pierwsze sanktuarium). Doczytaliśmy się też, że w okolicy znajdowała się wcześniej świątynia Astarte, którą chrześcijanie chętnie “przerabiali” na Maryję. Obecnie nad grotą budowany jest wielki kościół (póki co nieukończony), a obok znajduje się wielometrowa wieża zwieńczona figurą Madonny (podobnie jak w Harissie). Sanktuarium opiekuje się Kościół grekokatolicki.

    Skoro już cytujemy Księgi Objawione, to tereny obecnego Libanu pojawiają się w nich jeszcze kilkukrotnie. I tak, prorok Eliasz udał się do Sarepty (obecnej Sarandy), gdzie dokonał uzdrowienia (1 Krl 17:8-24). Wieloryb wypluł proroka Jonasza na ląd gdzieś między Bejrutem a Sydonem (skąd udał się do Niniwy), co nie jest w żaden sposób udokumentowane, ale utrwalone w podaniach ludowych (a w nadbrzeżnej miejscowości Al-Dżijja znaleziono ruiny kościoła z mozaikami przedstawiającymi tę scenę, więc należy przyjąć, że coś na rzeczy było. Transfiguracja (Przemienienie Pańskie) odbyło się, zdaniem Ewangelistów “na górze wysokiej”, co otwiera przestrzenie interpretacyjne: kandydują góry Tabor, Nebo i (znajdująca się u zbiegu granic libańskiej, izraelskiej i syryjskiej) Hermon. Z Tyrem związany jest św. Tomasz, a z Sydonem święci Piotr i Paweł. Pomimo iż wiadomo powszechnie, że panowie nie pałali do siebie sympatią, często współpatronują różnym miejscom (w tym i Poznaniowi). W Sydonie ich spotkanie upamiętnia kapliczka znajdująca się obok pochodzącej z VIII w. prawosławnej katedry św. Mikołaja. Przez okienko w podłodze można zobaczyć resztki znacznie wcześniejszej posadzki, położone dobre dwa metry niżej.

    I jeszcze kilka słów ogólnego podsumowania, wrażeń i impresji na gorąco. Libańczycy to naród diaspory (większość z nich mieszka poza Libanem), ale zdumiewająco niewielu z nich stało się powszechnie rozpoznawalnymi celebrytami. Głód uznania powoduje, że Libańczycy przyznają się i do Shakiry i do Salmy Hayek (w obu przypadkach jeden z dziadków był Libańczykiem). Najsłynniejszym - ale nieuświadomionym - Libańczykiem jest Keanu Reeves, urodzony co prawda w Bejrucie, ale tylko dlatego, że jego rodzice (Brytyjka i Amerykanin) pracowali tu na kontraktach.

    Z lokalnych znakomitości wyróżnia się Sabah, uznawana za największą diwę muzyki arabskiej (zmarła w 2014 roku w wieku 89 lat - jak można wnosić z ostatnich zdjęć, do końca niepogodzona z wiekiem). Dziś upamiętnia ją wielki mural przy ulicy Hamra - na szczęście przedstawiający ją w wersji z jej najlepszych lat, a nie z okresu “dzidzia-piernik”. Sabah pochodziła z maronickiej rodziny, śpiewała po arabsku - co więcej, na ile można się zorientować po krótkim przeglądzie youtuba, muzykę ​de facto​ ludową, a więc raczej niezrozumiałą dla zachodniego ucha. Jest to o tyle dziwne, że “stylówa” oraz tryb życia śpiewaczki był zachodni aż do przesady (fryzura blond, mini, bardzo swobodne życie uczuciowe).

    Bardziej przystępna dla nieprzyzwyczajonych do arabskiej muzyki jest twórczość innej bejruckiej diwy (wciąż żyjącej) Fairuz. Jej nostalgiczne piosenki - często z patriotycznymi tekstami - zdają się łączyć pokolenia i są czymś, co wielu emigrantów z Libanu zachowało jako wspomnienie o ojczyźnie.

    Obyczaje drogowe kierowców libańskich przyprawiają o szok kulturowy nawet osoby zahartowane na polskich drogach. W Libanie generalnie jeździ się jak chce, włączając w to wyprzedzanie na trzeciego i szarże pod prąd. Ogólnie “might is right”, czyli duży może więcej, albo i wszystko. Włączenie świateł po zmroku to jedynie opcja, a nie konieczność. Poza tym nagminne jest trąbienie, na ileś sposobów, które tutejsi “trąbalscy” ponoć rozróżniają. W miastach utrapieniem jest nieustanne krótkie “bip” każdej mijającej pieszego taksówki. W ogóle wygląda na to, że po Bejrucie krążą setki bezrobotnych taksówkarzy usilnie (i uciążliwie) poszukujących pasażerów. Chodniki są zastawione parkującymi samochodami i motocyklami oraz zasypane śmieciami, więc chodzi się po ulicach, narażając na interakcje z samochodami i ich klaksonami. Zdumiewająco sporo kobiet za kierownicą. Najpopularniejsza marka to mercedes - widzi się w zasadzie cały przegląd modeli i roczników, począwszy od lat 50 ubiegłego wieku do zupełnie współczesnych - choć większość dobrze pełnoletnia.

    Bezrobocie w Libanie podobno przekracza 30%, widzi się niestety sporo osób żebrzących. Bardzo dużo wojska na ulicach, na głównych drogach co kilkanaście kilometrów checkpointy - ale nikt się nami nie interesował, wszyscy kiwali żeby jechać. Na południe od rzeki Litani jest wciąż strefa patrolowana przez wojska ONZ (UNIFIL - ​United Nations Interim Force in Lebanon)​, w przeszłości w ich skład wchodził również kontyngent polski.

    Wzdłuż ulic w okolicach muzułmańskich częste są plakaty z portretami przywódców bądź świeżo poległych męczenników za wiarę, ale jest też mnóstwo plansz z reklamami, więc nie do końca wiadomo czy kolejny młodzian na billboardzie zachwala szampon do włosów, gumę do żucia, czy też Świętą Sprawę. Generalnie żółte flagi oznaczają szyitów (Hezbollah), zielone sunnitów (Bractwo Muzułmańskie, Palestyńczycy z Hamasu), ale jest to dość mocno (jak wszystko w Libanie) przemieszane. Podobno jak się zobaczy czarne flagi, to oznacza to, że zajechało się trochę za daleko (ISIS).

    Podobno najbardziej atrakcyjne stanowiska w libańskim rządzie są w ministerstwie energetyki - bo dają najlepsze możliwości napchania kieszeni. Pomimo dawno zakończonej wojny domowej sieć energetyczna Libanu nie została w pełni odbudowana. Częste są wyłączenia prądu - hotele, w tym i nasz, mają automatycznie włączane agregaty prądotwórcze, więc przerwy trwają tylko kilka sekund. Ten system funkcjonuje też powszechnie: nasz kierowca opowiadał nam, że w każdej dzielnicy czy wsi jest co najmniej kilka ‘prywatnych elektrowni’ które zaopatrują klientów w prąd w razie wyłączeń w państwowej sieci. Pomiędzy Bejrutem a Sydonem widzieliśmy przycumowany do brzegu turecki statek-elektrownię (w ramach pomocy od Erdogana).

    Liban jest praktycznie dwuwalutowy, ceny podawane są w funtach (lirach) libańskich i dolarach amerykańskich. Tak samo bankomaty proponują wypłaty w zielonych i w miejscowych. Z opcji zielonych nie korzystaliśmy (przywieźliśmy własne), ale podobno nie ma ich w bankomatach, albo są ograniczenia w wypłatach. Raz czy drugi odbiliśmy się od bankomatu, w którym w ogóle nie było pieniędzy (ale były w następnym, więc panika tylko krótkotrwała); tłumaczono nam, że akurat (koniec miesiąca) uchodźcy dostali przelewy z ONZ i masowo wypłacali gotówkę - ale widać i czuć, że system bankowy jest pod sporą presją. Tak, jak i sztywny kurs dolara (1500 LBP).

    Uchodźcy palestyńscy od kilkudziesięciu lat mieszkają w obozach, które w międzyczasie rozrosły się w gęsto zaludnione miasteczka. Ziemia, na których się znajdują, została kupiona przez ONZ od państwa libańskiego, więc w praktyce libańska jurysdykcja tam nie dociera. Libańczycy obudowują je tylko murami i obstawiają posterunkami wojskowymi. Palestyńczycy nie mają szans na obywatelstwo libańskie (zaburzyłoby to delikatną równowagę pomiędzy wyznaniami), ani na legalne zatrudnienie w wielu zawodach (funkcjonuje oficjalny ​numerus nullus​). Obozy, a w zasadzie obozowiska uchodźców z Syrii są wciąż jeszcze na etapie namiotów i prowizorycznych konstrukcji obitych folią.

    To nieprawda, że kraje Bliskiego Wschodu są deszczoodporne, a temperatury tutejszą zimą przypominają nasze lato. Przez pierwszy tydzień faktycznie było ciepło, a przy Corniche w Bejrucie widzieliśmy nawet kąpiących się (mężczyzn, bo ani jednej kobiety) - ale na święta rozpadało się i z przerwami padało już do końca roku. Zrobiło się też zimno, a w wyższych górach (np. przy klasztorze św. Szarbela) pojawił się śnieg. Tak więc letnie spódnice i kiecki przeleciały się na próżno.

    Libańska kuchnia sama w sobie warta jest wycieczki, zyskuje zresztą obecnie na światowej popularności (to idzie falami, był ramen, było sushi, najnowszą falą jest chyba kuchnia koreańska). Kuchnia Libanu wpisuje się w szerszą tradycję kuchni lewantyńskiej - a więc podobnych dań mieliśmy już okazję pokosztować. Sporo tu przeplatających się wpływów tureckich, greckich, arabskich, a podobnie jada się i w Izraelu, Egipcie, Jordanii czy na Cyprze.

    Sztandarowy posiłek tego regionu to ​meze,​ czyli stół zastawiony talerzykami rozmaitych przystawek. Wiele z nich to wszelkiego rodzaju pasty: ​hummus​ (z ciecierzycy - bywa też wersja z ​awarmą,​ czyli sosem z mielonego mięsa), ​moutabal​ i baba ganoush​ (z pieczonych bakłażanów), ​labneh​ (kremowy serek). Do tego różne małe kąski, takie jak “gołąbki’ w liściach winogron, albo małe bakłażany nadziewane orzechami i przyprawami, a następnie konserwowane w oliwie. Nadziewa się też małe cukinie, często na bazarach widzieliśmy już wydrążone. Przystawki jada się już od rana - inne popularne dania śniadaniowe to jajecznica z ​awarmą​ oraz ​fatteh​, czyli miks kawałków płaskiego chleba i ciecierzycy zalany jogurtem i posypany prażonymi orzeszkami pinii (polecamy bejrucką restaurację El Soussi).

    Najpopularniejszą sałatką jest ​tabbouleh​, czyli drobno krojona natka pietruszki z dodatkiem soku cytrynowego, pomidorów oraz niewielkiej ilości kuskusu (bywa i całkiem bez). Inna często spotykana wersja to ​fattoush​, czyli sałatka z surowych warzyw z grzankami z usmażonego płaskiego chleba, podawana z winegretem (zapewne wpływ francuski). Ale próbowaliśmy też dań z soczewicy, fasoli (​foul​), ziemniaków na ostro (​batata harra​) czy liści mleczu smażonych z cebulką. Do mięs zazwyczaj podawane są pikle, oliwki i talerz surowych warzyw: pomidory, cebula, ogórki, sałata, zioła (głównie mięta) w całości, które biesiadnicy gryzą albo kroją sobie sami.

    Czymś, co odkryliśmy dopiero w Bejrucie jest zamiłowanie Libańczyków do... surowego mięsa. Dań przypominających polski tatar (liczących się również do przystawek) jest wiele - niektóre z nich bardzo smaczne (pasta mięsna zagniatana ręcznie z kaszą bulgur i przyprawami w małe spłaszczone porcje, albo gładko zmielone mięso przypominające naszą metkę), inne raczej dziwne (największy szok kulturowy to surowa jagnięca wątróbka z liśćmi mięty). Naszym zdaniem polski tatar wciąż wygrywa w tej kategorii - ale restaurację Abou Hassan w Bejrucie bardzo polecamy.

    Bardzo dużym wzięciem cieszą się wszelkie dania mięsne z grilla, szaszłyki, kofty, kebaby i shoarmy. Do czerwonych mięs (wołowina i jagnięcina) daje się sos-pastę z ostrej papryki, do kurczaka bardzo popularny sos czosnkowy a la majonez (​toum​). Oprócz dań z kawałków mięsa częste są różne potrawy z mięsa mielonego (np. nieduże smażone wrzecionowate w kształcie pulpeciki zwane ​kibbeh), kiełbaski (​makanek​) i podroby (wątróbka, czy lubiany tutaj móżdżek - moutabak). Poszczególne miasta rywalizują ze sobą o palmę pierwszeństwa jeśli chodzi o nieduże paszteciki z mięsem (​safiha)​ - jedliśmy wersje z Baalbek i Tripoli, obie smaczne. Inny wariant nazywa się ​lahme bi ajin.​ Wegetarianie też nie będą mieć krzywdy, bo zostają dla nich falafele (najlepsze przy zamku w Sydonie).

    Typową przekąską są płaskie chlebki z ​zaatarem​ (mieszanina lokalnej odmiany oregano, sezamu i sumaku) nazywane ​manakish​. W ogóle płaski chlebek podaje się tutaj do wszystkiego, może z wyjątkiem Tripoli, gdzie popularniejszy jest miejscowy wypiek z dużą ilością sezamu (​kaake​). ​Zaatarem​ naciera się też kulki z sera (​shanklish​) spożywane potem po wysuszeniu.

    W bejruckiej restauracji ​Mum and I​ trafiliśmy na sezonową ciekawostkę, zwaną mloukhie​ (podawaną jako danie główne, z ryżem i gotowanym mięsem). Główna część potrawy to rozgotowana na papkę zielenina zwana jutą warzywną (​Corchorus olitorius​). Znali ją podobno już starożytni Egipcjanie, choć pochodzi z okolic Indii (znajduje się nawet w godle państwowym Bangladeszu - które jest w ogóle bardzo roślinne: kłosy ryżu, lilia wodna, i te liście juty). W smaku coś pomiędzy szpinakiem a okrą - nieco gorzkawe i śluzowate.

    W miastach nadmorskich częste są restauracje rybne - choć podobno z rybami jest kłopot, bo przełowiono je w czasie wojny. Swoją drogą, ptaków też jakby niewiele - może mieszkańcy wyłapali i zjedli. Trafiliśmy do restauracji ​Abou al Abed naprzeciwko zameczku na wyspie w Sydonie, gdzie na poczekaniu przyrządzono dla nas ryby (smażone w głębokim oleju: barwena i jakaś większa) i krewetki.

    Zima to sezon na cytrusy, które można kupić praktycznie wszędzie. Widzieliśmy też całe ogromne plantacje bananów (podobno uprawiane głównie na eksport do Syrii) oraz niewielkie (pilotażowe?) uprawy awokado, które uchodzi tutaj za modny składnik deserów i koktajli, raczej niż warzywo. Z ciekawostek spróbowaliśmy surowych daktyli (wielkości małych bakłażanów), które były dość mięsiste i znacznie mniej słodkie niż suszone. Trafić też można czerymoję (zwaną tutaj ​ashta -​ ale to słowo oznacza też bardzo gęstą śmietanę) oraz świeże truskawki. Wszechobecne są granaty, na surowo lub w formie zredukowanego soku, który jest popularną przyprawą.

    Z napojów najbardziej rozpowszechniona jest kawa, przyrządzana “po turecku z gruntem”, często w małych tygielkach. Dla unikających kofeiny jest też “white coffee”, która - ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu - okazała się w ogóle kawy nie zawierać. Jest to po prostu gorąca woda z dodatkiem wody z kwiatu pomarańczy (czasem podawana z kawałkiem skórki pomarańczowej), słodzona lub nie. Wśród napojów zimnych króluje lemoniada robiona ze świeżych cytryn (dobre miejsce, żeby jej spróbować, to np. knajpka Hilmi w Batroun - mają nawet wersję bezcukrową, ze słodzikiem).

    Osobna kategoria to wino - Liban jest bardzo liberalny jeśli chodzi o konsumpcję alkoholu. Z uwagi na związki z Francją powszechne są francuskie szczepy winorośli (Merlot, Shiraz, Cabernet Sauvignon, Chardonnay, Sauvignon Blanc), ale też ceni się dwie lokalne, białe odmiany Obaideh and Merwah (te uprawia się tutaj na własnych korzeniach). Popularny jest też arak, czyli tutejsza anyżówka podawana zwykle z wodą i lodem jako digestive. Widzieliśmy też miejscowe piwo, ale nie degustowaliśmy.

    Jak to w kraju arabskim, dostępna jest niemal nieograniczona gama słodyczy. Wśród miejscowych modne są te w stylu europejskim - widzieliśmy wywodzące się z kultury francuskiej “świąteczne kłody drewna” (​bouche de Noel)​. Nas oczywiście kusiły lokalne - i paru nieznanym daliśmy szansę. Słynna na cały kraj cukiernia Hallab w Tripoli zaopatrzyła nas w typowe ciasteczka noworoczne (​mushabbak​ - chyba smażone, nasączone syropem) oraz ​kaake knafeh​, czyli libańską wersję ​kunefe (deser z topionego żółtego sera), tutaj podawanego w sezamowej bułce. Na bazarze w Tripoli można też trafić na ​ghazl el banet​, czyli rzemieślniczo wytwarzaną “watę cukrową” sprzedawaną w małych “gniazdkach”. Rzadkością, której warto poszukać, jest bejrucki deser ​mfataa,​ czyli rodzaj puddingu ryżowego z piniami i dużą ilością kurkumy (cukiernia Al Makari).

    I jeszcze kilka słów na temat tego, co zrobiliśmy źle, czego w ogóle nie widzieliśmy, i jak należałoby sobie (lepiej) zorganizować pobyt w Libanie.

    Po pierwsze, może jednak nie te święta. Nasze kilkukrotne wcześniejsze wyjazdy świąteczno-noworoczne na Bliski Wschód (najczęściej na do południowego sąsiada Libanu) zawsze odbywały się przy nieomal letniej pogodzie. Okazało się, że nie zawsze musi tak być. Owszem, pierwszy tydzień, do samego Bożego Narodzenia, było tak, jak powinno (ciepło i słonecznie), ale potem zaczęło przepadywać i zrobiło się za chłodno na krótki rękaw - a i program trzeba było kroić pod przerwy w deszczu.

    Po drugie, sytuacja społeczno-polityczna. Gdy planowaliśmy wyjazd, Liban był spokojny, w ciągu kilku miesięcy spokojny być przestał. Nigdy nie czuliśmy się zagrożeni, ale jednak były pewne uciążliwości (zablokowanie centrum Bejrutu, protesty i blokady na drogach).

    Po trzecie, z uwagi na dni krótkie, planowanie powinno być mniej ambitne. Na przykład nie próbować łączyć Tyru z Sydonem, bo skończy się to tak, jak w naszym przypadku: powtórką Sydonu. Do Byblos też w końcu przyjechaliśmy drugi raz.

    Po czwarte wreszcie, zimą znaczna część interioru (góry!) jest niedostępna, bądź trudno dostępna (np. w tym tygodniu policja przepuszczała przez przełęcz prowadzącą do doliny Bekaa tylko samochody wyposażone w łańcuchy na oponach). W związku z tym ominęło nas kilka ciekawych miejsc położonych wyżej, zwłaszcza klasztory w dolinie Kadisza i kilka rzymskich świątyń w różnych górskich lokalizacjach.
    tartal, frik, Pokrak and 1 others like this.

  18. #18

    Dołączył
    Feb 2011

    Domyślnie

    [Jesteśmy w Jordanii, ale zanim co do czego, to krótko o komponencie lotniczym. Przelot BEY-AMM - bardzo nie lubię i staram się unikać latania "bezpłodnego" (to znaczy nie przynoszącego żadnych mil/punktów), ale jeśli miałbym korzystać ze Star Alliance, to musiałbym bardzo naokoło i z przesiadką (A3, TK lub MS) - niewykluczone zresztą, że jeśli nowe zasady M&M wejdą od 2022 tak, jak je ogłoszono, to takie latanie będzie atrakcyjne, bo to dwa loty międzykontynentalne - czyli 100 punktów. Na razie to 45 minutowy bezpośredni lot A320 linii Middle East Airlines (ME314). Samolot czysty, skonfigurowany tak, że kabina biznes (2-2) sięga przejścia awaryjnego: w economy pozostają 102 miejsca. Szybki boarding, wylot 23 minuty przed rozkładowym czasem: można? można! W Bejrucie skorzystaliśmy z loundży Ahlein, na oko wyglądała najporządniej z trzech nam dostępnych (Cedar, Ahlein, Beirut). Boarding (i deboarding) rękawem.]

    Nasz poprzedni rajd po Jordanii, odbyty na przełomie wieków, ominął Amman. Postanowiliśmy w tym roku nadrobić to zaniedbanie, a skoro już będziemy w Jordanii, to odświeżyć sobie Petrę, a na sam koniec spędzić kilka dni nad Morzem Martwym (gdzie jest ciepło i słonecznie prawie zawsze).


    Miasto, którego nazwa pochodzi od (biblijnych) Ammonitów. Ammonici (według Starego Testamentu: Rdz 19:38) byli potomkami kazirodczego związku Lota z jego młodszą córką. Mimo to Mojżesz, w komplecie z przykazaniami dostał zakaz atakowania Ammonitów (Pwt 2:19 - “Nie zaczepiaj ich, nie wszczynaj z nimi wojny, gdyż nie dam ci na własność niczego z ziemi synów Ammona”). Miasto liczy obecnie ponad cztery miliony mieszkańców i jest jedną z większych metropolii świata arabskiego. Amman założono na siedmiu wzgórzach (zaraz, zaraz: gdzieś już słyszałem coś podobnego), obecnie rozrósł się już tak, że jego granice obejmują tych wzgórz znacznie więcej. Wzgórza są całkiem poważne (deniwelacja Ammanu waha się pomiędzy 700 a 1000 metrów nad poziomem morza), miasto zdecydowanie nie jest zaprojektowane dla pieszych (dla kierowców też zresztą niekoniecznie). Na szczęście najciekawsze atrakcje skupione są w centralnej dzielnicy Balad. Istnieje wyraźny podział na wschodni, bardziej tradycyjny i zachodni, bardziej nowoczesny (mieszczący wszystkie instytucje rządowe i finansowe) Amman.


    Okolice dzisiejszego Ammanu były zamieszkałe już 7000 lat p.n.e. W XIII w. p.n.e. miasto faktycznie zostało stolicą Ammonitów (Rabatt Ammon), stając się ważnym ośrodkiem na drodze z Egiptu do Mezopotamii. Zakusy na nie mieli Asyryjczycy i Persowie, ale trwalsze ślady zostawili Grecy. Po podboju regionu przez Aleksandra Wielkiego miasto przebudowali Ptolemeusze nadając mu nazwę Filadelfia, ale później stracili je na rzecz Nabatejczyków. Na przełomie er Filadelfia, wraz z całym Lewantem, wpadła w ręce Rzymian, którzy zadomowili się tam na kolejne cztery stulecia.


    Po epoce rzymskiej i bizantyjskiej szybko nastali Arabowie i pierwsza islamska dynastia kalifów - Umajjadzi. Obalenie Umajjadów przez Abbasydów i trzęsienie ziemi przyszło mniej więcej w tym samym czasie (połowa VIII wieku) i wtedy rozpoczął się upadek miasta, które zaczęło tracić na znaczeniu i się wyludniać - aż wyludniło się całkiem do zera.


    Nie do końca wiadomo, czy krzyżowcy dotarli do Ammanu (oni sami twierdzili, że tak, ale wykopaliska tego nie potwierdzają), w każdym bądź razie Amman ominęło średniowiecze (i kilka późniejszych epok). Brak jest dowodów (czy to archeologicznych, czy w formie zapisów), na jakiekolwiek ślady trwałego osadnictwa pomiędzy XIII a XIX wiekiem.


    Miasto wraca na arenę dziejów dopiero pod koniec XIX wieku, kiedy to turecki sułtan polecił osiedlić w tym rejonie uciekinierów z Kaukazu (Czerkiesów), którzy nie chcieli podporządkować się Rosji. Czerkiesi, których populacja we współczesnej Jordanii liczy się w promilach, uważają się za coś w rodzaju jordańskiej arystokracji. Do dziś stanowią osobistą ochronę króla i gwardię pałacową. Pierwszy nowożytny opis tych okolic i czerkieskiego osadnictwa znaleźć można w pamiętnikach brytyjskiego dyplomaty i podróżnika, Lawrence Oliphanta (The Land of Gilead, 1880) - jakkolwiek autor nie używa nazwy Amman (“About 300 Circassians were busily engaged in the first stage of building a village for themselves. They had chosen a site which had evidently been that of a town at some former time, for large square blocks of stone were abundant”.). Kolejny impuls do rozwoju dała budowa przechodzącej przez Amman kolei hidżaskiej, która w 1908 połączyła Damaszek z Medyną (planowane przedłużenie do Mekki nie zostało nigdy zrealizowane). W 1921 roku Amman został stolicą emiratu Transjordanii, który po II wojnie przekształcił się w królestwo Jordanii. Później już poszło z górki, (pomogły kolejne fale uchodźców ze wszystkich okolicznych krain), ale Amman jest jednocześnie miastem bardzo młodym (nieledwie sto lat z okładem ciągłego osadnictwa) i bardzo starym.


    Mieszcząca się na jednym ze wzgórz cytadela daje dobry przegląd historii miasta, bo na ograniczonym obszarze zawiera struktury pochodzące z wielu epok. Jest więc jaskinia z epoki brązu, a także “kamieni kupa”, która pozostała z dawnej chwały Ammonitów - ale najlepiej zachowane fragmenty to rzymska świątynia Herkulesa, ruiny bizantyjskiego kościoła oraz pałacu Umajjadów. Świątynia powstała ok. 165 roku naszej ery, w tym samym czasie co pozostałe rzymskie zabytki w Ammanie. Prawdopodobnie nie została nigdy ukończona, a marmury niebawem spożytkowali budowniczowie bizantyjskiego kościoła. Wiadomo, że zawierała dwunastometrowy posąg herosa, ale dziś zostały po nim niewielkie połamane (prawdopodobnie przez trzęsienie ziemi) kawałki, z których najciekawszy jest fragment dłoni.


    Dużą część cytadeli pokrywają ruiny pałacu Umajjadów z VIII wieku. Najbardziej malownicza jest częściowo zrekonstruowana monumentalna brama kryta kopułą. W pobliżu znajduje się też wielka cysterna na wodę pochodząca z tego samego okresu, pozostałości meczetu oraz pałacowe łaźnie.


    Z cytadeli rozciąga się imponujący widok na Amman. Lokalizację pałacu królewskiego (Raghadan Palace) można rozpoznać po maszcie z flagą Jordanii, który swego czasu był najwyższym masztem na świecie - teraz jest siódmym: wkrótce wszystkie azjatyckie satrapie zaczęły się ścigać na maszty. Sama flaga ma wymiary 60 x 30 metrów i jest podświetlana nocą. Podobno gdy mocno wieje, łopot flagi jest na tyle nieznośny, że dla ulżenia doli ludu jest ściągana.


    Na terenie cytadeli mieści się również nieduże muzeum archeologiczne, gdzie wystawiano co bardziej wartościowe wykopaliska. Powstały w latach 50. XX w. budynek dość szybko przestał wystarczać, obecnie zachowano w nim tylko mniej cenne eksponaty, a najważniejsze znaleziska przeniesiono do zbudowanego w 2014 roku The Jordan Museum. Nowe muzeum było zamknięte we wtorek, bo zazwyczaj jest zamknięte we wtorki, a w środę przypada Nowy Rok, więc też było zamknięte. Trudno, przełożyliśmy je sobie na nasz ostatni dzień w Jordanii.


    Nad wejściem do muzeum wiszą portrety jordańskiej “świętej trójcy”, czyli zmarłego pod koniec ubiegłego wieku króla Husseina (trochę wygląda jak Sean Connery), obecnego króla Abdullaha II, i następcy tronu, księcia Husseina (ten z kolei wygląda trochę jak niesławny Janniger od Macierewicza). Panowie trzej królowie (były, obecny i przyszły) wiszą też pojedynczo i w różnych konfiguracjach po całej stolicy.


    Najbardziej znanym zabytkiem Ammanu jest dobrze zachowany, pochodzący z II wieku naszej ery rzymski teatr. Widownia, wbudowana we wzgórze, mieściła do sześciu tysięcy widzów. Obecnie teatr wciąż jest wykorzystywany przy różnych imprezach kulturalnych. Pomieszczenia w pobliżu sceny wykorzystywane mieszczą niewielkie muzeum folklorystyczne, eksponujące - oprócz strojów i ozdób - także fragmenty mozaik.


    Tuż obok stoi, równie dobrze zachowany, rzymski Odeon - coś w rodzaju “sceny kameralnej” (500 miejsc). Krótki spacer prowadzi do Nimfeum - fontanny miejskiej, będącej jednocześnie ujęciem wody dla mieszkańców rzymskiego miasta. Nimfeum zostało uporządkowane i udostępnione do zwiedzania w ostatnich latach.


    A dziś rano zapakowaliśmy się do samochodu i wyruszyliśmy przez Karak do Petry, co niezawodnie opiszemy przy następnej okazji.
    myszygon, frik, mapa and 1 others like this.

  19. #19

    Dołączył
    Feb 2011

    Domyślnie

    W środę po drodze z Ammanu do Petry - żeby urozmaicić sobie trzy godziny jazdy - zrobiliśmy przystanek w zamku Kerak. Zamek był jedną z największych warowni krzyżowców w krajach Lewantu. Wzniesiony w połowie XII w. służył jako twierdza do początków wieku XX. Zamek stał na skrzyżowaniu dróg handlowych z Damaszku do Egiptu i Mekki. Przeżył kilka oblężeń, w tym dwa przeprowadzone przez Saladyna (obrońcy poddali się dopiero jego krewniakowi w 1188 r.). Dalsze losy zamku to już wewnętrzne walki pomiędzy muzułmanami - można powiedzieć, że trwające niemal do dziś, gdyż w grudniu 2016 r. miał tu miejsce duży zamach terrorystyczny (zginęło 14 Jordańczyków oraz jeden przypadkowy Kanadyjczyk). Oczywiście, jak wiele budowli tego typu, najbardziej imponująco Kerak wygląda z zewnątrz, z punktu widokowego po przeciwnej stronie wąwozu. No, a dziś już Petra. Impresje, tradycyjnie, poniżej.


    Prawie wszystko, co wiemy z pierwotnych źródeł pisanych o Petrze i Nabatejczykach pochodzi z Geografii Strabona (księga XVI, rozdział 4). Czytamy tam, między innymi, że traktują swoich zmarłych jak łajno - ale przecież wystarczy odwiedzić Petrę, żeby zobaczyć, że to co zostało ze stolicy Nabatejczyków, to przede wszystkim wykute w skale grobowce. Może jednak nie warto ufać autorom, zwłaszcza starożytnym?


    Nabatejczycy (“ludzie rozsądni”, jak ich komplementuje Strabon) znaleźli się w okolicach Petry w III wieku przed naszą erą, przywędrowawszy tam z Półwyspu Arabskiego. Szybko okrzepli, tworząc rozwiniętą cywilizację handlową opartą o karawany i sieć oaz, a korzystając z chwilowej próżni politycznej, również i spore struktury państwowe: u szczytu potęgi królestwo kontrolowało tereny od Damaszku po Półwysep Synaj. Handlowano głównie towarami luksusowymi: kadzidłem, cynamonem, mirrą i pachnidłami. Nabatejczycy umiejętnie lawirowali wobec narastającego zagrożenia ze strony Rzymu (ich największego klienta): przekupywali wysłanych dla ich podbicia generałów, a w trakcie wojen domowych I i II triumwiratu sprytnie wspierali zawsze wygrywających (“Kto wygrał? - Nasi! - Jacy nasi? - No ci, co wygrali!”). Pomogli także Rzymianom przy okazji wojen żydowskich.


    W końcu Rzymianie, nie mogąc czy też nie chcąc wystąpić zbrojnie wobec swojego sojusznika, uciekli się do wojny ekonomicznej. Gdy imperium oparło się o brzegi Oceanu Indyjskiego, jego kupcy nauczyli się korzystać z wiatrów monsunowych: w ten sposób cesarstwo uniezależniło się od nabatejskich karawan. Potem już poszło z górki: coraz chudsza sakiewka, słabość wojskowa, kryzys polityczny, aż w końcu aneksja. Po Rzymianach przyszli Arabowie, później, na chwilę krzyżowcy, później znów Arabowie i piasek niepamięci, który przysypał na wieki Petrę i Nabatejczyków. Gdyby Norman Davies pisząc Zaginione królestwa nie ograniczał się tylko do Europy, z pewnością umieściłby tam rozdział o Nabatejczykach.


    Krzyżowcy byli ostatnimi Europejczykami, którzy widzieli Petrę zanim została ponownie odkryta w XIX wieku. Blisko jej odnalezienia był niemiecki podróżnik Ulrich Seetzen, który krążył po Bliskim Wschodzie w początkach XIX wieku, lecz został otruty przez swoich przewodników na terenie obecnego Jemenu w październiku 1811. O podróżach Seetzena (zachowała się częściowo korespondencja i diariusz) dowiedział się szwajcarski (w służbie brytyjskiej) podróżnik Johann Ludwig Burckhardt, który w zasadzie wysłany został przez londyńską Association for Promoting the Discovery of the Interior Parts of Africa dla odkrycia źródeł rzeki Niger.


    Wyprawa wyruszyć miała z Kairu i dotrzeć do Timbuktu, ale Burckhardt odłączył się i zboczył nieco z trasy. Już w Cambridge nauczył się nieco arabskiego i zaczął ubierać się z arabska - ale nauki (i językowe i kostiumologiczne) pogłębił w Syrii. Przyjął też arabskie imię i dla sprawdzenia jakości kamuflażu rozpoczął podróże po Lewancie. Kamuflaż może i był skuteczny, ale i tak Burckhardt został wielokrotnie oszukany, okradziony i pobity przez miejscowych. Nie zrażał się tym wcale (“Sukces to umiejętność kroczenia od porażki do porażki bez utraty entuzjazmu”, jak powiedział Winston Churchill). Aż w końcu, w składzie niewielkiej karawany, po drodze z Nazaretu do Kairu, dowiedział się od miejscowych o wąwozie, w którym jakoby miał znajdować się grób Aarona (brata Mojżesza). Burckhardt momentalnie zapragnął złożyć kozę w ofierze Aaronowi i wynajął lokalnego przewodnika, który zaprowadził go do Petry. Było to 22 sierpnia 1812 roku - miał wtedy 27 lat. Burckhardt nie mógł przedłużać swojego pobytu ani ostentacyjnie robić notatek i szkiców, bo wzbudziłoby to podejrzliwość przewodnika; powrócił do karawany z którą dotarł do Kairu.

    (A domniemany grób Aarona faktycznie znajduje się w Petrze, ale daleko od utartych ścieżek (i raczej mało prawdopodobne aby Burckhardt dotarł w to konkretne miejsce). Muzułmanie wierzą w tę lokalizację znacznie bardziej niż Żydzi i traktują ją jako meczet. Kilka miesięcy temu była nawet mała awanturka, gdy grupa religijnych Żydów odprawiła, czy chciała odprawić, tam jakiś swój obrządek.)


    W Kairze przypomniał sobie, że ma zlecenie na Timbuktu i wyprawił się wzdłuż Nilu. Ekspedycja musiała zawrócić (w miarę przesuwania się na południe tubylcy robili się coraz mniej przyjaźni), ale w drodze powrotnej Burckhardt odkrył świątynię w Abu Simbel (a raczej to, co z niej wystawało ponad piasek). Po powrocie wymyślił, że jeśli odbędzie pielgrzymkę do Mekki, to zagwarantuje mu to szacunek, a co najmniej przychylność miejscowych i ułatwi podróże w głąb Afryki. Jak postanowił, tak uczynił - w międzyczasie przechodząc na islam (albo i nie przechodząc - źródła podają sprzeczne informacje) - ale podróże zaczęły coraz bardziej odbijać się na jego zdrowiu. Nie przeżył kolejnego ataku dyzenterii, zmarł w Kairze w roku 1817, w wieku lat zaledwie 32.


    Dziś żeby dotrzeć do Petry nie potrzeba składać kozy w ofierze Aaronowi, wystarczy hojny datek (od 50 JODów wzwyż) jordańskiemu ministerstwu turystyki (sposobem na uniknięcie kosztów jest Jordan Pass/Explorer, ale o tym napiszemy oddzielnie). Potem można zwiedzać do woli, na ile długość dnia i wytrzymałość nóg pozwoli. Dla chromych i leniwych są opcje jazdy konną kolaską, wierzchem na wielbłądzie lub osiołku, ale postanowiliśmy zachować się sportowo i ekologicznie i zwiedzać wszystko o własnych siłach. Zaliczyliśmy “trasę podstawową” (jak prawie wszyscy) - od wejścia, przez wąwóz Siq do właściwego miasta, a dalej zwiedzanie jego zabytków: teatru wykutego w skale, kolumnowej ulicy, resztek świątyń antycznych oraz bizantyjskiego kościoła z mozaikami. Zrobiliśmy też dwie bardziej ambitne wycieczki - do “grobowców królewskich” i dalej do punktu widokowego skąd widać tzw. “Skarbiec” (Al-Khazneh) z góry, a później jeszcze jedną “premię górską” do tzw. “Klasztoru” (Ad-Deir) - jedno i drugie, pomimo fantazyjnych nazw, to grobowce. Na trasę do ołtarza (High Place of Sacrifice - to akurat faktycznie był ołtarz) nie starczyło już dnia. Myślę, że z punktu widzenia oświetlenia (zdjęcia!) była to najlepsza decyzja - z rana “Skarbiec”, po południu “Klasztor”, a w środku dnia atrakcje “płaskie” i, jeśli czasu starczy, ołtarz.


    Pod koniec dnia telefony pokazały 26 przemaszerowanych kilometrów oraz równowartość 88 pokonanych pięter, więc nie jest to lekki spacerek (ale skoro my daliśmy radę, to myślę, że większość też by dała).


    Z miejscowej fauny, to jak już pisaliśmy, dały się widzieć wielbłądy, konie i osły. Flora jest obficie reprezentowana przez bujne łany urginii morskiej (Drimia maritima). Ta roślina cebulowa tworzy zimą rozetę liściową, która obumiera z początkiem lata. Jesienią rośliny tworzą wysoki (do ponad metra) pęd kwiatowy zakończony drobnymi, biało-kremowymi kwiatami.


    Jutro jeszcze krótka wizyta w “małej Petrze” (Little Petra) - to niewielka osada nabatejska jakieś 10 kilometrów od właściwej Petry. Taka Petra w miniaturze (jeśli chodzi o skalę). “Odkryliśmy” ją 20 lat temu, gdy Petra była zamknięta z powodu ryzyka powodzi po deszczu - poradzono nam tam pojechać i przeczekać do otwarcia. A potem już będziemy się zanurzać, niekoniecznie w Morzu Martwym (z wiadomych powodów tam nie da się zanurzyć), ale w lenistwie i luksusach.
    jtf2, myszygon, czopan and 1 others like this.

  20. #20

    Dołączył
    Feb 2011

    Domyślnie


    Polecamy

    [Dziś wyszło przypadkiem, że poruszaliśmy się tropami Mojżesza, co poniżej w detalach opisane.]

    Na wyjeździe z Petry, w pobliżu stacji benzynowej, znajduje się “źródełko Mojżesza”, jakoby powstałe w wyniku uderzenia przez niego laską w skałę. W małym budyneczku mieści się i skała (z dużą rysą) i wypływająca z niej do murowanego baseniku woda. Taka ciekawostka, choć miejscowi chyba naprawdę w to wierzą - wychodząc spotkaliśmy pana z wiaderkiem.


    Za to Mała Petra była wielkim rozczarowaniem. Dwadzieścia lat temu byliśmy tam sami, nie licząc kilku Beduinów pasących wśród ruin owce. Robiło to naprawdę wrażenie odkrywania jakichś zapomnianych starożytności - zwłaszcza widziane przed właściwą Petrą. Dzisiaj Beduini zastawili wszystko kramami, gdzie sprzedają wszelkie możliwe pamiątki tłumom dowożonych autokarami masowych turystów (z jakiegoś niewyjaśnionego powodu przeważali Włosi). Ścisk większy niż w “dużej” Petrze, bo na małej przestrzeni pasażerowie dziesiątek autobusów nie rozchodzą się na boki. Szybko rzuciliśmy okiem i pojechaliśmy dalej, bo naprawdę przykro było na to patrzeć. W sumie się cieszę, że zaczęliśmy oglądać świat 30 lat temu, bo coraz częściej łapię się na refleksji, że "dawniej nawet nostalgia była lepsza".


    Pomiędzy Petrą a Ammanem nie ma wiele atrakcji: można zatrzymać się w Kerak (tak zrobiliśmy zjeżdżając do Petry), można też w Shobak (kolejny zamek krzyżowców, nieco gorzej zachowany od Keraku), ale i tak nie uniknie się długiego, niemal trzygodzinnego przejazdu. Droga #15, tak zwana Desert Highway, jest obecnie w trakcie przebudowy na dwupasmówkę: kawałkami jest już gotowa, ale często zdarzają się przewężki, ograniczenia i objazdy. Miłośnikom “polskiej jazdy” w stylu kawaleryjskim raczej nie polecam Jordanii - na i przy ulicach widać dużo policji (w odróżnieniu od Libanu, gdzie widać przede wszystkim wojsko). Nie raz i nie dwa byliśmy świadkami zatrzymań i pułapek radarowych.


    Można natomiast zrobić sobie dłuższy przystanek w miasteczku Madaba, słynnym z nieźle zachowanych mozaik w kilku rozrzuconych na niedużym terenie lokalizacjach. Mozaiki pochodzą głównie z czasów bizantyjskich (VI - VIII wiek) - później nastał islam, wrogi przedstawieniom figuratywnym ludzi i zwierząt. W paru miejscach widzieliśmy pieczołowicie odkute fragmenty ukazujące konkretnie ludzi lub zwierzęta - bezsprzeczne świadectwo tego, że jakiś wandal z dłutem poświęcił sporo czasu i wysiłku na demolowanie “nieodpowiednich” wizerunków.


    Główną atrakcją Madaby jest fragment mozaiki z mapą Bliskiego Wschodu (zachowała się mniej więcej jedna czwarta oryginalnej powierzchni, ale z Jerozolimą). Mozaika znajduje się w prawosławnym kościele św. Jerzego, została odkryta pod koniec XIX wieku przy okazji budowy obecnej świątyni na miejscu starej, zniszczonej.


    W kościele Ścięcia św. Jana Chrzciciela (Church of the Beheading of John the Baptist) najciekawszy był bileter-dozorca, z którym ucięliśmy sobie pogawędkę - pół Chorwat, pół Jordańczyk. Jana Chrzciciela pozbawiono podobno głowy w Mukawir (zwanym w czasach rzymskich Machaerus), gdzie stał zamek króla Heroda. To dobre 30 kilometrów od Madaby, a z zamku zostały tylko niezbyt okazałe ruiny, więc dla wygody pielgrzymów kult świętego przeniesiono do Madaby. Kościół zbudowano na ruinach akropolu - można zejść do podziemi i zobaczyć, między innymi, moabicką studnię. Zupełnie niepotrzebnie wybraliśmy się na kościelną wieżę - wąsko, ciasno i stromo, a widoki niespecjalne.


    Najciekawsza była wizyta w kościele Apostołów, gdzie dozorca najwyraźniej się nudził (i chciał sobie dorobić), więc oprowadzał (nas i jeszcze parę przypadkowych Francuzów) z butelką wody, którą spryskiwał mozaiki przywracając im na moment żywe kolory. Madaba ma też niewielkie muzeum archeologiczno-folklorystyczne, a także kilka innych kościołów (w mniejszym lub większym stanie zrujnowania) z mozaikami. Przy jednym z nich mieści się małe muzeum eksponujące fragment oryginalnej rzymskiej drogi, a także (mająca podobno status uczelni wyższej) szkoła renowacji i tworzenia mozaik. Całkiem sympatycznym pomysłem jest Visitors’ Center - położony nomen-omen centralnie względem wszystkich atrakcji, ze strzeżonym parkingiem, toaletami i informacją turystyczną.


    Po drodze do hotelu zatrzymaliśmy się jeszcze na górze Nebo, skąd Mojżesz oglądał Ziemię Obiecaną i gdzie, jak twierdzą niektórzy (a zwłaszcza Stary Testament), umarł (Pwt 34:1-8). [Nota bene, istnieje alternatywna lokalizacja grobu Mojżesza położona na zachód od rzeki Jordan (Nabi Musa), obecnie pod zarządem Autonomii Palestyńskiej.] Szczyt góry jest ładnie zagospodarowany; oprócz tarasu widokowego są też ruiny klasztoru wraz z kościołem z mozaikami, osłoniętym obecnie nowoczesnym, ale gustownym, zadaszeniem. Widoki są rzeczywiście rozległe, choć powietrze nie było całkiem przejrzyste. Swoją drogą Jordan Pass działa we wszystkich muzeach i atrakcjach turystycznych, za wyjątkiem tych zarządzanych przez katolików (czy to greckich, czy to rzymskich): oni za wstęp liczą sobie dodatkowo. Nie są to duże pieniądze (1-2 JODy), ale zawsze to irytujące.


    A w hotelu Kempinski nad Morzem Martwym, gdzie gościom prześwietlają bagaż (jakoby ze względów bezpieczeństwa) odkryli, że mamy trzy butelki alkoholu w walizie (chodziło o libańskie wina). Chcieli nam zabrać do depozytu, ale obiecaliśmy solennie, że nie wypijemy i tak jak przywieźliśmy, tak wywieziemy.
    jtf2, tartal and myszygon like this.

Strona 1 z 2 1 2 OstatniOstatni

Zakładki

Zakładki

Uprawnienia umieszczania postów

  • Nie możesz zakładać nowych tematów
  • Nie możesz pisać wiadomości
  • Nie możesz dodawać załączników
  • Nie możesz edytować swoich postów
  •