Gdy 20 sierpnia 1989 roku Krzysztof Wyskiel siadał za sterami wysłużonego szybowca "Kobuz" nikt nie przypuszczał w najgorszych snach, że będzie to ostatni lot młodego, ale bardzo doświadczonego pilota Aeroklubu Rzeszowskiego. Dla Krzysztofa cel był jeden: zająć jak najlepsze miejsce, najlepiej medalowe na Mistrzostwach Świata w Hockenheim w ówczesnej Republice Federalnej Niemiec.
Sukces wydawał się bliski. Po dwóch rundach Polak był na szóstym miejscu. Ostro rywalizował z najlepszymi na świecie akrobatami szybowcowymi, szanse na medal były bardzo realne. Kres marzeń przyszedł niespodziewanie. Jak to skrupulatnie odnotował jeden z dziennikarzy o godzinie 10.38. Krzysztof wykonywał skomplikowany manewr na wysokości ok. 300 metrów. Od oderwania się pierwszego skrzydła do momentu roztrzaskania się o ziemię upłynęły cztery sekundy. Pilot miał czas tylko na zdjęcie osłony kabiny. Nie zdążył już wyskoczyć ze spadochronem. Miał zaledwie 32 lata...
Uwielbiany przez wychowanków
- Wspaniały kumpel, świetny pilot, doskonały instruktor. Wyśmienity spec od nawigacji i aerodynamiki - krótko podsumowuje Krzysztofa Marek Kachaniak, wielokrotny medalista w lataniu precyzyjnym zarówno w kraju jak i zagranicą. Poznali się w 1976 roku. Marek zaczynał szkolenie szybowcowe, 19-letni wówczas Krzysztof miał praktykę instruktorską. Mimo bardzo młodego wieku był już doświadczonym pilotem. Później nie latali razem (Marek poszedł w latanie precyzyjne, Krzysztof skupił się na akrobacjach szybowcowych), ale tak przypadli sobie do gustu, że stali się nierozłącznymi przyjaciółmi.
Tuż przed ostatnimi dla Krzyśka mistrzostwami Marek sam odwoził go na lotnisko. Wcześniej wspólnie robili ostatnie zakupy. O śmierci przyjaciela Kachaniak dowiedział się w Niemczech, wracając z pokazów lotniczych w Belgii. To był szok, niedowierzanie, wściekłość na los, który zabiera tak młodego człowieka, wspaniałego kolegę i świetnego pilota. Partner Krzysztofa w wielu zawodach mistrzowskich Wacław Nycz (dziś kapitan w PLL LOT) po tragicznej wiadomości długo nie mógł dojść do siebie. W jednym z wywiadów sprzed lat opowiadał, że swój ból po stracie przyjaciela koił głośnym płaczem w samotności.
Latał na wszystkim
- Krzysiek miał hopla na punkcie lotnictwa. Latał na wszystkim na czym się dało. Praktycznie nie wyjeżdżał z lotniska - wspomina Marek Kachaniak. Fruwaniu w przestworzach podporządkował całe swoje życie. Jak wspominają jego przyjaciele wielkim wsparciem dla Krzyśka była żona Marta. Rozumiała pasję męża, ze spokojem i zrozumieniem przyjmowała jego nieobecności w domu, niezliczone wyjazdy na zgrupowania i zawody.
Krzysztof z powodzeniem mógłby sobie radzić i w lataniu precyzyjnym. Wówczas jednak w Rzeszowie była niezwykle silna grupa pilotów z wielkim doświadczeniem i ogromnymi sukcesami. Przebić się byłoby niezwykle ciężko. Poszedł więc w kierunku akrobacji szybowcowej, szybko zdobywając uznanie.
W tamtym czasie rzeszowscy piloci byli lotniczą elitą. Zarówno w skali Polski jak i międzynarodowej. Witold Świadek, Jan Baran, Krzysztof Wyskiel, Wacław Nycz, Marek Kachaniak, Andrzej Marszałek i wielu innych rozsławiało Aeroklub Rzeszowski. Trzech pierwszych już nie żyje. Zginęli śmiercią lotnika w stosunkowo krótkim odstępie czasu.
- Ich śmierć była ciosem dla Aeroklubu. Ciosem, z którego Aeroklub już się nie podniósł. A tyle jeszcze mogli dobrego zrobić - zamyśla się Marek Kachaniak, nie ukrywając wzruszenia na wspomnienie o tragicznie zmarłych przed laty przyjaciołach.
Przez pewien czas nierozłączną parę stanowili Wacław Nycz, jako pilot i Krzysztof Wyskiel jako nawigator. Nycz mówił, że jego partner był najlepszym w Polsce nawigatorem. Wspólnie zdobywali kolejne laury, kolejne tytuły mistrzów Polski. Trudno zliczyć liczbę medali wspólnie przez nich zdobytych.
Ufam ci
Dla Romana Oraczewskiego, wydawcy Super Nowości i zapalonego fana lotnictwa, Krzysztof Wyskiel był pierwszym instruktorem. Wspomina go w samych superlatywach. Młodzi adepci lotnictwa uwielbiali niewiele starszego od siebie instruktora. Jego otwartość połączona z perfekcjonizmem sprawiała, że szkolenie stawało się przyjemnością, a jednocześnie niezwykłą lekcją pilotażu. Efekty były widoczne gołym okiem. Uczniowie Krzysztofa już po 38, 40 locie zaczynali samodzielne latanie. Przy niektórych innych instruktorach trzeba było 50 lotów. To duża różnica. Krzysztof miał charakterystyczny sposób szkolenia.
- W pewnym momencie siedząc za uczniem zaczynał tupać nogami i pogwizdywać. To był znak, że młody samodzielnie prowadzi teraz maszynę i zdany jest na siebie. Był to dowód zaufania. Często przy różnych fazach lotu opierał się rękami na swoim podopiecznym dając mu do zrozumienia: "ufam ci, teraz nasze życie jest w twoich rękach". To niesamowicie mobilizowało - wspomina Roman Oraczewski.
Wojciech Łańcut, dzisiaj latający w Surinamie twierdzi, że pilotem został właśnie dzięki Krzysztofowi. Umiejętności, które wtedy nabył przydały się m.in. w PLL LOT, gdzie Łańcut przez szereg lat pracował.
- On umiał ludzi zarażać lotaniem. Jego pasja udzielała się innym - mówi Wojciech Łańcut. Ulubionym powiedzeniem Krzysztofa kierowanym do wychowanków było "lotnictwo tak ciebie traktowało, jak ty traktujesz lotnictwo".
- Był człowiekiem niesłychanie inteligentnym. Ten człowiek chyba nie miał w ogóle wad. Aż ciężko uwierzyć, że to już tyle lat upłynęło od tej niepotrzebnej śmierci - mówi Andrzej Marszałek, jeden z najbliższych przyjaciół Krzysztofa i jego rodziny.
Czy Krzysztof musiał zginąć?
Starsza córka Krzysztofa, Joanna, w momencie śmierci taty miała niespełna 8 lat, jej młodsza siostra Jadzia zaledwie kilka miesięcy. Asia niejeden dzień spędziła na podrzeszowskim lotnisku w Jasionce, na kolanach pilotów, trzymając stery samolotów. Dla kilkuletniego dziecka była to niesamowita frajda. Po ojcu -
prócz dziecięcych wspomnień - pozostały puchary, medale, zdjęcia i jedna z najcenniejszych pamiątek: dwie grube kroniki z wycinkami prasowymi skrupulatnie zbieranymi przez brata Krzyśka, Romana.
Jeden z pierwszych wycinków to artykuł ze "Skrzydlatej Polski" z września 1979 roku. Relacja z X Rajdowo-Nawigacyjnych Mistrzostw Polski Juniorów. Triumfował w nich duet z Aeroklubu Rzeszowskiego: Zbigniew Zajdel i Krzysztof Wyskiel latający na poczciwej "Wildze". Na zdobiącym artykuł zdjęciu szczęśliwi mistrzowie Polski. Kolejne teksty przypominają o kolejnych sukcesach Niezwykle popularna wówczas "Skrzydlata Polska" na jednej z okładek zamieściła zdjęcie Nycza i Wyskiela z pucharami na tle "Gawrona".
Drugi tom kroniki to w większości teksty poświęcone tragicznej śmierci pilota. Gorące relacje o tym, że z powodu tragedii polscy zawodnicy wycofali się z mistrzostw, że ostatecznie zawody zakończono na trzeciej turze. Kolejne artykuły w ostrej formie atakowały władze Aeroklubu Rzeszowskiego. "Czy Krzysztof Wyskiel musiał zginąć?", "Latające trumny", Latać na Kobuzach czy nie?" - to tylko niektóre tytuły z ówczesnych gazet. Dziennikarze pisali, że "Kobuz" na którym rozbił się rzeszowski pilot miał 23 lata, że był to już piąty wypadek na tym typie szybowca, że rok wcześniej cudem uniknął śmierci Andrzej Tomkiewicz z rybnickiego Aeroklubu, uratowało go tylko to, że skrzydła odpadły na dużej wysokości i miał czas na wyskoczenie spadochronem.
Super Nowości
Zakładki