Komuna Karaibów - stolica absurdu
przez
w dniu 29-12-2013 o 18:01 (2654 Odsłon)
W hali przylotów znajduje się sklep. Zdawaliśmy sobie sprawę, że to zapewne przywilej lotniska i tego typu sklepy jeszcze tego samego dnia zyskają w naszych oczach status niedostępnych "peweksów". Zakupy na Kubie rozpoczęliśmy od butelki rumu.
Kolejnym punktem programu była wizyta w kantorze. Kuba ma w obiegu 2 waluty - peso cubano (CUP) oraz droższe około 26 razy peso convertible (CUC). Przeciętny Kubańczyk niezwiązany z turystyką nie ma dostępu do peso wymienialnego, które jest podstawą do zakupów we wspomnianych "peweksach" W sklepach ogólnodostępnych ceny są takie same w CUC i w CUP. Obcokrajowiec płaci 1 CUC, Kubańczyk 1 CUP. W tamtym momencie taki układ wydawał nam sie 26-krotnie niesprawiedliwy. Kolejne dni miały zmienić ten obraz. Diametralnie.
Po krótkim namyśle, na który mieliśmy sporo czasu ze względu na długą kolejkę do kantoru, zdecydowaliśmy się kupić nieznaczną liczbę CUP i resztę CUC.
Na parkingu lotniska czekała na nas taksówka. Zdecydowaliśmy się zamówić ją za pośrednictwem Maury - właścicielki mieszkania, w którym zamierzaliśmy spędzić 2 pierwsze noce na Kubie. Maurę znaleźliśmy na TripAdvisor, gdzie jej Casa Maura ma fantastyczne oceny.
Taksówkarz poupychał zręcznie nasze bagaże i rozpoczęła się nasza lądowa podróż po Kubie. Kierowca zdecydował się przedstawić nam po drodze charakterystyczne punkty Hawany, a co nas rozbawiło, ważną pozycję na liście kierowcy znaczyły hawańskie hotele.
Casa Maura zlokalizowana jest w samym sercu Hawany, w spacerowej odległości od Capitolu. Prowadzi do niego deptak kojarzący się w dużym stopniu z barcelońską La Rambla, choć jest według mojej subiketywnej oceny znacznie bardziej klimatyczny i z pewnością bardziej bezpieczny. Mieszkanie Maury znajduje się w zniszczonym (jak wiele w okolicy, jak i w samym mieście) budynku. Przywitała nas bardzo sympatyczna właścicielka. Po szybkim "check-in" wyszliśmy na krótki spacer po mieście. Udaliśmy się pod Capitol, gdzie przypadkiem trafiliśmy do restauracji Los Nardos.
Bardzo ładny wystrój i klimat, miła obsługa, ogromne porcje i bardzo przystępne ceny. Przyjemność ograniczył jedynie jet-lag, kolacja przypadła na 2:00 AM CET. Zmęczenie wygrało i z Los Nardos wróciliśmy do Casy odespać podróż.
Zgodnie z naturalnymi oczekiwaniami nic nie stanęło nam na przeszkodzie wstać bardzo wcześnie rano. Maura była już na nogach, stół przygotowany do śniadania.
Plasterki wędliny, sera, dżem, pieczywo, owoce - banany, papaya, guayava. Z tego ostatniego owocu przepyszny jest koktajl, który również znalazł się na stole. Do picia również kawa - bardzo dobra.
Z powyższym menu przyszło nam się spotkać we wszystkich casach, w których mieliśmy przyjemność nocować - jest to wszystko, czym Kubańczycy są w stanie się podzielić.
Przy śniadaniu porozmawialiśmy z Maurą. Nie obyło się bez pytania, co sądzimy o kapitaliźmie. Maura ostrzegła nas też przed wszelkimi dyskusjami na tematy polityczne na ulicach Kuby. Wypytała nas o plan na cały pobyt - rozmarzyła się słysząc, że wybieramy się do Cayo Guillermo.
Mogliśmy wówczas dostrzec skalę absurdu tego kraju - jego mieszkańcy nie mają dostępu do raju, który należy do ich własnego państwa. O Cayo Guillermo innym razem.
Maura zaproponowała znajomego taksówkarza, który miałby przez 3 kolejne dni zawozić nas do kolejnych punktów programu. Początkowo nie bardzo wyobrażaliśmy sobie, jak taki układ miałby działać. Okazało się jednak, że jest to standard, kierowca sam organizuje sobie nocleg, nie kasuje od godziny czy kilometra, tylko cena jest ustalana odgórnie na 3 (w naszym przypadku) doby. Szybka kalkulacja pokazała, że taki układ opłaca nam się w porównaniu do transportu autobusami Viazul.
Zrozumieliśmy również, że "Na Kubie wszystko jest możliwe" Maury ma znaczenie niemalże dosłowne.
Ruszyliśmy na zwiedzanie Hawany. Skąpana w słońcu architektura centrum miasta robi bardzo pozytywne wrażenie.
Jesteśmy na "turystycznym" celowniku. Po krótkim spacerze zaczepia nas elegancko ubrany człowiek. Mówi, że mieszka obok, że słyszał, iż jesteśmy na podróży poślubnej. Mam chwilę zwątpienia. Do dziś z żoną mamy różne zdania na ten temat - jako, że Maurze powiedzieliśmy, że traktujemy ten wyjazd jako podróż poślubna, uważam, że oni w konspirze komunikują się w znacznie większym stopniu, niż mogło nam się to wydawać. Z kolei żona uważa, że to była tylko zwykła zbieżność. Cokolwiek to nie było, wzmogło moją czujność. Facet chciał nas zabrać do jakiegoś piwnicznego pomieszczenia, do którego nie zdecydowaliśmy się wejść. Sprzedał nam historię, że tamtego dnia było święto i że decyzją Castro ceny w owym dniu poleciały o 50% w dół. Tę historię przyszło nam słyszeć wiele razy, na szczęście nie daliśmy się wrobić.
Zdecydowaliśmy się na objazdówkę konno. Cena była bardzo przystępna, trasa ciekawa. Było warto. Po drodze zahaczyliśmy o knajpę Dos Hermanos, gdzie uwielbiał przesiadywać Hemingway. Trzeba przyznać, że mają pyszne Mojito. Mieliśmy okazję porównać drink do serwowanego przy Calle Obispo - komercyjnej uliczce Hawany. Tam z kolei chciano nas oszukać - kelner do rachunku zdecydował się dorzucić spory napiwek, bez jakiejkolwiek informacji o tym fakcie.Temat napiwków pojawi się także przy okazji wizyty w Cayo Guillermo.
Jako, że planowaliśmy w Hawanie spędzić również końcowe dni naszej kubańskiej przygody, uznaliśmy, że najwyższy czas udać się na plażę:) W tym celu spod Capitolu wzięliśmy taksówkę, która zawiozła nas na plażę Santa Maria. Umówiliśmy się z taksówkarzem, że przyjedzie po nas po 2 godzinach. Tak też zrobił.
Po powrocie do Hawany udaliśmy się do sprawdzonej Los Nardos (konkurencja na Calle Obispo przegrała zdecydowanie cenami) i zakończył się nasz pierwszy pełny dzień na Kubie. Jet-lag pozwolił szybko zasnąć, co uczyniliśmy oczekując wyprawy do Vińales. Poniżej jeszcze kilka fot: