VIDEO »   Spitfire RIAT 2024        GALERIA »   Zapraszamy do umieszczania zdjęć w naszej galerii   

Zobacz kanał RSS

tam gdzie pieprz rośnie...

17 April 2009, 07:11

Ocena: 2 głosów, 4.50 średnio.
przez w dniu 29-10-2009 o 20:04 (1960 Odsłon)
Poniedzialek

Okazalo sie niespodziewanie, ze wtorek i srode mam wolne - a to dlatego, ze moja przepustka lotniskowa skonczyla waznosc i trzeba bylo wyslac ja do Bombaju do przedluzenia. Nieszczesliwym zbiegiem okolicznosci w tym samym czasie dostalem ostrego nawrotu drzeczacej mnie od czasu do czasu przypadlosci znanej medycynie jako "ignis podex", objawiajacej sie cyklicznymi napadami nieodpartej potrzeby samotnej wyprawy w blizej nieokreslonym kierunku, bez konkretnego powodu, planu i wczesniejszych przygotowan. Mowiac krotko na totalna pale... Objawy wystapily znienacka, podczas porannego rejsu do Chennai. Nagle naszla mnie uporczywa mysl, ze MUSZE gdzies wyjechac i to koniecznie DZIS. Pytanie tylko gdzie? Po krotkiej pogawedce na postoju ze stewardessa Sheeba i mechanikiem pojawil sie cel wyprawy - gory Niligiri na granicy prowincji Tamil Nadu, Kerala i Katnataka... nalezalo jeszcze tylko przestudiowac rozklady lotow i ustalic marszrute. Po powrocie z rejsu do Rajahmundry plan byl gotowy... Mialem godzine na dojazd do hotelu, spakowanie sie i powrot na lotnisko... Po drodze jeszcze trzeba wpasc do "dispatch'u" wydebic odpowiednia ilosc "ACM slip'ow". Latanie na sepa to moja ulubiona forma podrozowania... :-)
Pierwszym etapem bodrozy bylo Chennai, gdzie postanowilem znow przewaletowac u mojego kumpla Marka. Mark, to wogle ciekawy osobnik i zasluguje na kilka slow opisu. Stareszy ode mnie o ok. 10 lat, Amerykanin. Ex-strazak, biznesmen, pozniej pilot na Alasce, a obecnie kapitan w naszej linii. Do tego wyjatkowo dobroduszna jednostka - mnie przenocuje, kupi riksharzowi koszule, dla rodziny zaprzyjaznionego kierowcy zbiera mydelka i szampomy z hotelu... Oczywiscie wszyscy miejsciowi skrzetnie to wykorzystuja, drac z niego kase jak sie tylko da - ale jemu to chyba zbytnio nie przeszkadza.... Taki "brat lata" i poki co jedyny gosc tutaj, z ktorym da rade sie kumplowac...

Wtorek

Poczatkowo planowalem poleciec porannym rejsem do Coimbatore. Impreza u Marka sie jednak troche przedluzyla, wiec nie dalem rady wstac... Na lotnisku znalazlem sie ok. 9tej - jak sie okazalo 2 godziny za wczesnie na nastepny rejs. Niedospany i z obolala glowa zjadlem sniadanie w lotniskowej kantynie (po znizce firmowej kostowalo 50 rupii, czyli ok. 3,5 zlotego). Nastepnie udalem sie do dormitorium - lotniskowej sali sypialnej, gdzie po wynegocjowaniu ceny u dozorcy udalo mi sie przespac godzine - dzieki temu jakos doszedlem do stanu uzywalnosci. O 11:30 polecialem na jump-seacie do Coimbatore. Tym razem wiozl mnie Frederic - sympatyczny Francuz z wygladu przypominajacy Shreka. Po ladowowaniu w CJB oddalem mu swoja przepustke lotniskowa, zeby ja wyslal przez Chennai do Bombaju. Z lotniska jade riksza do miasta. Poczatkowo Coimbatore wyglada raczej podle - syf i brud w najczystszej postaci. Po dotarciu w okolice dworca zmieniam jednak zdanie. Ogarnia mnie wprost nieprawdopodobna eksplozja barw, dzwiekow i zapachow. Kolorowy tlum, krzyki, muzyka, sklepy ze wszystkim co sie da, zapach przyrzadzanych roznorodnych potraw mieszajacy sie ze smrodem smietnika... Indie w najczystrzej postaci, nie do opisania... Po ok. pol godzinie udaje mi sie znalezc odpowiedni autobus i wyruszam w 3,5 godzinna podroz w kierunku Ooty - takiego ichniego Zakopanego polozonego w sercu gor Niligiri. Poczatkowo jedziemy przez rownine, mijamy male prowincjonalne miasteczka. Okazuje sie, ze prowincja jest jeszcze ciekawsza niz duze miasta... Po godzinie jazdy z mgly wylaniaja sie gory - duzo wieksze niz sie spodziewalem, pokryte tropikalnymi lasami, oraz plantacjami herbaty. Droga zaczyna piac sie pod gore niesamowitymi wprost serpentynami. Nie mam pojecia jak autobus sie tu miesci. Widok wyprzedzajacych nas na zakretach osobowek jerzy wlosy na glowie, a mijanka dwoch autobusow, to juz czysta ekwilibrystyka. Obrazu dopelniaja przerazliwe trzaski dochodzacze ze skrzyni biegow i smrod palonego sprzegla. Do tego wzdluz drogi harcuja stada wszedobylskich malp, ktorych ulubiona zabawa jest ucieczka spod kol w ostatniej chwili... Po trzech godzinach jazdy dojezdzamy do miasteczka Coonoor - okolo 20 km przed Ooty. Zmianiam plan, postanawiam tu wysiasc. Walesam sie po miasteczku, szukajac jakiejs informacji turystycznej, oraz miejsca gdzie moge cos zjesc. Miasteczko, mimo ze male, jest niesamowicie gwarne i bardzo kolorowe. Do tego na rynku jest jakis wiec wyborczy i jakis polityk non-stop ryczy przez megafony. Po godzinie szwedania sie postanawiam jechac na noc do Kotagiri - wioski polozonej ok 15 kilometrow od Coonoor. Lokalny PKS jest nabity po dach. Jakims cudem udaje mi sie jednak zajac ostatnie wolne miejsce siedzace - na obudowie silnika, obok kierowcy. Jest nieznosnie glosno, rozgrzana obudowa parzy mnie w tylek, a kierowca co chwila szturcha mnie w plecy potezna dzwignia zmiany biegow. Po jakims czasie nie wytrzymuje i uciekam na tyl autobusu. Mam szczescie - akurat zatrzymujemy sie w jakiejs wiosce i obok mnie zwalnia sie miejsce siedzace... Po godzinie jestem na miejscu. Kothagiri okazuje sie wyjatkowo brzydka dziura, ale nie mam wyboru. Zapadla juz noc i musze tu zostac. W miasteczku panuja calkowite ciemnosci, trzeba uwazac zeby nie wpasc w jakis dol. Pojedyncze latarnie rozstawione tu i owdzie tylko pogorszaja sytuacje oslepiajac przyzwyczajone do ciemnosci oczy... Poszukiwania restauracji i miejsca do spania poczatkowo nie ida zbyt dobrze. Z pierwszej napotkanej knajpy ucieklem z przerazeniem na widok kuchni. Hotele albo pelne, albo wolaja kosmiczne ceny (4000 rupii za noc, to przegiecie). W koncu udaje sie jednak znalezc w miare czysta restauracje i pokoj. Jest to w zasadzie bardziej cela - ciasna, obskurna i bez okna. Za to cena bardzo przystepna - 175 rupii za noc (12 zlotych), a poza tym jestem tak zmeczony, ze juz mi wszystko jedno... Poniewaz mam watpliwosci dot. czystosci poscieli, postanawiam spac w ubraniu, a ze zuzytej podkoszulki robie poszewke na poduszke. O prysznicu nawet nie ma co marzyc...

Sroda

O 8:30 jestem juz po sniadaniu wyruszam znalezc jakis szlak turystyczny, albo miejsce w ktore moglbym powedrowac. Kothagiri w swietle dnia okazuje sie jeszcze brzydsze niz po ciemku... Po godzinie chaotycznego szwedania sie tam i spowrotem spotykam przewodnika, ktory oferuje zabrac mnie na wycieczke. Nie mam cisnienia, bo chcialem lazic sam. Dzieki temu dosc ostro negocjuje cene wycieczki - stanelo na 500 rupiach. Wsiadamy w "Ambassadora" - kultowe indyjske auto i wyruszamy nad Caterine Falls. Wokolo piekne gory pokryte wspaniale zielonymi plantacjami herbaty. W Catherine Falls, samego wodospadu za bardzo nie widac, natomiast jest to kilkusetmetrowe urwisko z pieknym widokiem. Na jego dnie gesty tropikalny las. Mam ochote wybrac sie na wedrowke na dol, ale przewodnik Murgan studzi moj zapal. W dzungli mozna spotkac wszystko lacznie z tygrysami, sloniami i bizonami. Zapuszczaja sie tam wylacznie tubylcy z kilku zyjacych w tych gorach dzikich plemion... Z Catherine falls jedziemy nad Koodal Point - kolejne urwisko, z ktorego rozciaga sie widok na cala rownine Mysore. Niestety, za wiele nie widac, bo jest silne zamglenie - jak zreszta wszedzie w Indiach... Stamtad wracamy do Kothagiri, a przewodnik nieoczekiwanie zaprasza mnie do domu na obiad - tego nie bylo w umowie. Domek maly, ale czysty i schludny. Poznaje jego 3-letnia coreczke, oraz babcie. Babcia przygotowuje wegetarianski obiad - ryz z jakims sosem i omlet. Srednio mi to smakuje, ale zasady savoir-vivre kaza sie zachwycac i jeszcze wziasc dokladke... :-) Po obiedzie Murgan odwozi mnie na przystanek - musze wracac do domu. Poniewaz nie ma ekspresowego autobusu do Coimbatore, wsiadam w lokalnego PKSa do Mettupalyam - miasteczka polozonego u podnoza gor. Autobus pelny po dach, ale znowu dostaje miejsce - tym razem chyba ze wzgledu na moje europejskie pochodzenie... Wracamy inna droga, ktora wije sie jeszcze ciasniejszmi serpentynami niz poprzednio, po prawie pionowym urwisku. Poczatkowo zachwycam sie wspanialymi widokami, ale w pewnym momencie zaczyna ogarniac mnie strach. Zatloczony autobus jak dla mnie stanowczo za szybko pokonuje zakrety, a od przepasci dzieli nas tylko polmetrowy murek... W dodatku rozpaczliwe dzwieki wydawane przez zespoly hamulcowe wskazuja na ich calkowite zuzycie... Rozwazam w pewnym momencie ucieczke z autobusu w pierwszym dogodnym momencie, ale nie ma gdzie - nie mam jak zejsc z gor na piechote, a zlapanie autostopa moze byc jeszcze gorsze (w drodze pod gore widzialem 3 wraki - sadzac po stylu wyprzedzania uprawianym przez samochody osobowe to i tak nie najgorzej). Pozostaje mi wiec trzymac sie kurczowo poreczy i odliczac czas... Po godzinie dojezdzamy do Mettupalayam. Mam ochote ucalowac rowninna ziemie, ale nie ma czasu - musze lapac autobus do Coimbatore. Ten dugi autobus juz lepszy - ma tylko rozwalony tlumik, ale przynajmniej hamulce chyba sa o.k. ... Do Coimbatore docieram ok 16tej. Samolot startuje o 20tej, mam wiec troche czasu do wytracenia. Szwedam sie po okolicach dworca robiac zdjecia. Pozniej jade riksza na lotnisko. Poniewaz nie mam przepustki lotniskowej, nie moge wracac na sepa - kupilem bilet na SpiceJeta - indyjskiego lowcosta. W Hyderabadzie jestem tuz po 22giej i ide od razu spac... Moje parcie na szwedanie zostalo zaspokojone - przynajmniej na jakis czas...

Umieść "17 April 2009, 07:11" do Facebook Umieść "17 April 2009, 07:11" do Google

Kategorie
Bez kategorii

Komentarzy