03 June 2011 => wpis z 21 June 2010
przez
w dniu 03-06-2011 o 18:24 (6060 Odsłon)
No coz, ostatnimi czasy dosc mocno opuscilem sie w pisaniu - jakos nie bylo ani natchnienia, ani czasu. Postaram sie jednak chociaz troche nadrobic zaleglosci. Mam juz poukladane pare wpisow w glowie, trzeba je tylko kiedys w koncu "przelac" na ekran...
Piatek, 18.06.2010
Dzien zaczal sie leniwie. Mam gdzies tam latac, ale dopiero wieczorem, wiec po sniadaniu tradycyjnie nudze sie w pokoju grzebiac cos przy komputerze i bezskutecznie probujac wybrac sie na silownie. Wczesnym popoludniem nude przerywa telefon z Rosteringu:
- "Captain, potrzebujemy zebys polecial na pasazera do Chennai i zaprowadzil samolot wieczornym rejsem do Hyderabadu. Do BOM wrocisz jutro."
- "Cooo?! Chyba was Krishna opuscil! Mam stracic 2 dni i wylatac niecale poltorej godziny?!!!"
- "Captain, PLEASE PLEASE PLEASE!!! Capt. Alexowi wychodza godziny czynnosci lotniczych i nie ma kto wrocic do HYD. PLEEEEEEEAAASE!"
W koncu sie zgadzam, po obietnicy, ze nastepnego dnia dostane jakies dobre latanie z Hyderabadu... Na spakowanie sie mam niecale 20 minut, bo kierowca juz dojezdza a moj samolot do Chennai startuje za poltorej godziny. Po dojezdzie na lotnisko okazuje sie, ze pospiech byl zbyteczny. Potezna ulewa nad Bombajem powoduje, ze i tak mamy ponad godzine opoznienia.
Lot do Chennai zajmuje Boeingowi 737 dobre 2 godziny, ale ze lece w Business Class, to da sie przezyc... Przed znizaniem ide do kabiny pilotow i dzieki uprzejmosci zalogi lacze sie przez radio z "dispatch'em", zeby ustalic gdzie stoi moj samolot, zamowic paliwo na trase, sprawdzic pogode itd... Wyskoczyl maly problem, bo w ferworze walki zapomnialem w BOM pojsc do lekarza przedlotowego, podpisac obowiazkowy kwit ze jestem zdrowy i trzezwy... W innych bazach idzie sie dogadac - w sytuacjach awaryjnych przynosza kwit do samolotu. W MAA jednak nie chca mi odpuscic... Po ladowaniu czeka mnie dwukrotna polkilometrowa przebiezka z walizkami z terminalu do biura i spowrotem, a pasazerowie maja kolejne 20 minut w plecy. No coz... Kto nie ma w glowie, ten ma w nogach...
Gdy w koncu docieram do swojego samolotu, wszyscy czekaja juz tylko na mnie - pasazerowie stewardessy, F/O Kuljeet, a nawet wspomniany Kapitan Alex, ktoremu co prawda wyszly godziny i nie moze "prowadzic", ale leci z nami na jumpseacie. Chlopaki juz wszystko przygotowali, wiec odkolujemy prawie natychmiast, jak tylko ogarnalem sie na swoim fotelu...
Niespelna poltoragodzinny lot przebiega bez przygod, jest sympatycznie, bo obaj lotnicy, to moi dobrzy kumple... Ladowanie w HYD odbywa sie w rzesistym, tropikalnym deszczu...
W drodze do hotelu dzwonie do Rosteringu dowiedziec sie co mam robic jutro. Jak mozna bylo przewidziec, zamiast obiecanych rejsow mam... dyzur telefoniczny w HYD! @&$$@@! Dalem sie zrobic jak swierzak - zapomnialem, ze rostering dotrzymuje obietnic tylko wtedy, gdy ma noz na gardle...
Sobota
Jedyna rozrywka przedpoludnia jest wspolne sniadanie z Alexem, jego żona Irina i ich rocznym synkiem Jamesem - starszym o dwa dni od mojego Kazika. Do rosteringu nijak nie moge sie dodzwonic, nie wiem co mam dalej robic i do kiedy siedziec w Hyderabadzie. Kolo poludnia mam juz tego dosyc. Postanawiam wsiasc w najblizszy samolot do Bombaju, wrocic do domu i wylaczyc komorke na 3 dni. A niech mnie k... szukaja!
W ostatniej chwili, gdy juz zbieram sie do wyjazdu z hotelu, dostaje telefon:
- "Captain, potrzebujemy Cie na 18-ta w Delhi, na rejs do Lucknow!"
Wiedza jak mnie podejsc... Latanie z Delhi trafia sie niezwykle rzadko, bo jest to ulubiona baza tubylcow, a Lucknow to chyba jedno z ostatnich lotnisk obslugiwanych przez ATR-a, gdzie mnie jeszcze nie bylo...
Wsiadam w najblizszy rejs "JetLite'a" do Delhi. W samolocie spotykam Nikhar, zaprzyjazniona F/O z ATRa, pol-indianke, pol-kanadyjke, wiec rejs mija szybko. Przed znizaniem znow musze skorzystac z uprzejmosci zalogi i ustalic przez radio szczegoly rejsu.
Pierwsze, co odczuwam po ladowaniu, to uderzenie goraca. Do Delhi monsun jeszcze nie dotarl i temperatura to 47 stopni. Do tego jest bardzo sucho, jak w piecu. Zostaje dowieziony prosto pod swoj samolot. Reszta zalogi juz jest w srodku, a boarding pasazerow wlasnie sie konczy. Moj F/O jest prawdziwym Sikh'iem, z imponujaca broda i wielkim, granatowym turbanem na glowie. Dotychczas mi sie jeszcze taki w kokpicie nie trafil i zawsze zastanawialem sie, jak oni zakladaja sluchawki lotnicze na te turbany. Ku mojemu rozczarowaniu okazuje sie, ze normalnie, tak jak inni... :-(
Po zajeciu miejsca w kabinie musze sie troche zorganizowac, bo cala moja wiedza na temat Lucknow sprowadza sie do tego, ze "to gdzies w polowie drogi miedzy Delhi a Kalkuta", a i samo lotnisko w Delhi jest specyficzne. Na szczescie F/O jest w miare ogarniety. Przygotowal juz wszystkie mapy, wprowadzil trase do FMSa i po krotkim briefingu wiem o co chodzi. Sprawdzam jeszcze tylko dokladnie tabele RTOW, bo nie do konca dowierzam, ze przy tej temperaturze da rade wogole wystartowac. Okazuje sie, ze sie da - i to z w miare przyzwoitym udzwigiem.
Po krotkim kolowaniu startujemy z pasa 27 i zgodnie z SIDem kierujemy sie na poludnie w kierunku VORa SKA, a stamtad juz na wschod, w kierunku Lucknow. Lot przebiega spokojnie - mam czas zjesc kolacje, a dhelijski Catering okazuje sie byc calkiem niezly. Po godzinie lotu zapada zmrok, a my rozpoczynamy znizanie. W Lucknow ruch jest niewielki, wiec udaje nam sie wynegocjowac podejscie "z prostej", na pas 07 i po krociotkim odcinku "DME Arc" jestesmy ustabilizowani na radialu podejscia koncowego. Podejscie na pas 07 w Lucknow okazuje sie byc typowa "czarna dziura" - tj. wokol lotniska nie ma zadnych swiatel. Z ta czernia bardzo kontrastuja swiatla podejscia i oswietlenie pasa, ktore swieca sie jak choinka, co przeszkadza oczom przyzwyczajonym do ciemnosci. Oczywiscie im blizej progu, tym gorzej - na krotkiej prostej prosze ATC przez radio o przyciemnienie swiatel. Kontroler nie zrozumial o co nam chodzi, wiec moj F/O ponawia prosbe. Wieza tym razem zrozumiala, ze chodzi o "intensity of lights", ale niestety nie do konca tak, jakbysmy sobie tego zyczyli - gdy jestesmy nad progiem pasa i wlasnie zaczynam przymierzac sie do wyrownania, dostajemy po oczach blaskiem rozkreconych na maksa zarowek - na krotka chwile praktycznie przestajemy widziec COKOLWIEK, akurat wtedy, kiedy najbardziej tego potrzeba. @€¥&$!!! W koncu jednak wzrok przyzwyczaja sie troche i po "wymacaniu" ziemii ladujemy, z niewielkim przelotem... Tak na prawde powinienem byl odejsc na "go-around'a", ale zanim sie polapalem, bylismy juz na ziemi... Pas dlugi, wiec nie bylo problemu, ale niesmak pozostal... :-) Po zakolowaniu na plyte mam ochote siarczyscie opierdzielic kontrolera za ten numer, ale w koncu macham reka - i tak ich nie wychowam...
Postoj jest przyjemny - po zmroku temperatura spada do znosnych wartosci. Jako "nowy" kapitan w Lucknow zaprzyjazniam sie z miejscowa obsluga naziemna - sa bardzo sympatyczni. Po pol godzinie czas na powrot. Tym razem leci F/O, a ja mam okazje pokontemplowac geografie okolicy - niestety tylko palcem po mapie, bo za oknami nieprzenikniona czern... Wracamy inna niz poprzednio trasa, bardziej na polnoc. Nazwy mijanych po drodze pomocy radionawigacijnych sa jeszcze bardziej egzotyczne niz na poludniu subkontynentu - Jalalabad, Sikondrabad... Kojarzy mi sie to bardziej z "Basniami 1001 nocy", niz z Indiami... W Delhi w miedzyczasie zmienili kierunek ladowania na wschodni, wiec musimy obleciec dookola cale miasto - potezna plame swiatel, przecieta czarna wstega Yamuny - jednej z kilku Swietych rzek Hinduizmu... Ladujemy na pasie 11 i po dluuugim kolowaniu parkujemy na stojance. Oczywiscie znowu nie wiem, co mam dalej robic, ale miescowy "Dispatch" zalatwia mi hotel i transport.
Niedziela
Tradycyjnie juz, nie jestem w stanie uzyskac informacji nt. mojego dalszego latania. Po sniadaniu chce skorzystac z okazji , ze jestem w Delhi i pozwiedzac troche miasto. Po ok. 15 minutowym spacerze potezny zar lejacy sie z nieba zapedza mnie jednak spowrotem do chlodnego wnetrza hotelu. To moze basen? Tez nie da rady wytrzymac - woda jak zupa, bleee! Pozostaje tylko siedziec w pokoju (o milo brzmiacym numerze "F-16") i czekac na zmilowanie rosteringu. Po jakims czasie moja cierpliwosc znow dobiega konca i zalatwiam transport na lotnisko, z mocnym postanowieniem zrealizowania mojego wczorajszego zamiaru, tj. zaszycia sie w hotelu i znikniecia z radaru firmy na pare dni... Oczywiscie, jak tylko zaczynam wcielac plan w zycie, dostaje telefon: "Captain, Captain! Potrzebujemy Cie na jutro w... Kalkucie!" Aaaaaaaa! A zreszta, niech im bedzie - zawsze to cos ciekawszgo niz latanie z Bombaju...
Po poludniu pakuje wiec w rejs JetLite'a do Delhi. Tym razem lece w towarzystwie innego Sikh'a, kapitana na Jetlite'owskich CRJach, bazujacego w Kalkucie. Poczatkowo obawiam sie, ze moze mnie troche nie lubic, bo nasze ATRy przejmuja wszystkie trasy CRJow z Kalkuty, a CRJy ida w odstawke. Okazuje sie, ze wrecz przeciwnie - jest nam wdzieczny, bo odejscie CRJow oznacza dla niego przesiadke na 737 i powrot do Delhi, do domu. Wogole piloci Jetlite'a sa jakos bardziej przyjaznie nastawieni do "expat'ow" i ogolnie sympatyczniejsi - moze to dlatego, ze nie traktuja nas jako bezposrednia konkurencje. Poza tym chyba nie do konca lubia sie z miejscowymi pilotami z JET'a - ot, takie male patriotyzmy lokalne, jak wszedzie...
Poniedzialek
Nie powiem, zebym sie wyspal, bo wczoraj do hotelu dotarlem pozno - jednak z Delhi do Kalkuty jest sporo dalej, niz mi sie wydawalo. Tak, czy siak, nie mam wyboru. Jest 5 rano i za godzine mam meldowanie na poranna Patne i Bhubneshwar. Z tych rejsow pamietam tylko jedno - ze byly nuudne, nie liczac moze mini - burzy piaskowej w Patnie, ale to raczej dosc pospolite zjawisko w tym miejscu. Po 6 godzinach latania i powrocie do Kalkuty dostaje kolejny telefon z Rosteringu: "Captain, a moze bys tak zostal jeszcze kilka dni w Kalkucie...?" Oo, nie! Nic z tego! Tym razem rostering nawet za bardzo nie probuje ze mna negocjowac - wiedza, ze przegieli :-) Wsiadam w Boeinga 737 i ok. godzinie oczekiwania z pasazerami na pokladzie (Kapitan musial dojechac z miasta) wracam do BOM na zasluzony "weekly off"...
Ponizej jeszcze kilka zdjec z Kalkuty i okolic:
"Matka wszystkich burz" w drodze z Kalkuty do Patny:
http://i1020.photobucket.com/albums/...r/IMG_2147.jpg
Gdzies na podejsciu do Bhubneshwar'u:
http://i1020.photobucket.com/albums/...r/IMG_2178.jpg
Patna, w czasie burzy piaskowej:
http://i1020.photobucket.com/albums/...r/IMG_2173.jpg
http://i1020.photobucket.com/albums/...r/IMG_2174.jpg
http://i1020.photobucket.com/albums/...r/IMG_2172.jpg
CRJ JetLite'a w CCU:
http://i1020.photobucket.com/albums/...r/IMG_2170.jpg
Pare fotek z Kalkuty:
http://i1020.photobucket.com/albums/...r/IMG_2158.jpg
http://i1020.photobucket.com/albums/...r/IMG_2165.jpg
http://i1020.photobucket.com/albums/...r/IMG_2166.jpg
http://i1020.photobucket.com/albums/...r/IMG_2167.jpg