FCO!
przez
w dniu 18-07-2016 o 12:26 (8146 Odsłon)
No i w końcu "nadejszła wiekopomna chwila" - doczekałem się lotu do Rzymu - jedynego kierunku Europejskiego, jaki robimy na A333. Prosiłem o ten lot co miesiąc, od kiedy wszedłem na linię. W końcu się doprosiłem...
Moment ten jest dodatkowo o tyle doniosły, że na powrocie planuję zabrać swoją rodzinę do Azji na wakacje. Nie dość, ze mam w perspektywie spędzenie razem kilku tygodni, to jeszcze po raz pierwszy będę ich osobiście wiózł samolotem. Jakoś tak wyszło, ze przez 20 lat latania woziłem wszystkich, tylko nie swoich najbliższych. Jakoś nie było okazji - "szewc chodzi boso" itd. Trochę to śmiesznie zabrzmi, ale mam z tego powodu niezłą tremę...
Ponieważ nasz A333 nie ma zbiornika centralnego i zabiera "tylko" 76 ton paliwa, to nie doleci "z prostej" do Europy. Tzn. może i by doleciał, gdybyśmy mogli latać najkrótszą trasą przez Chiny. Ponieważ jednak z przyczyn politycznych nie możemy, to musimy zrobić międzylądowanie w New Delhi. Dopiero jak przyjdzie A350, można będzie rumakować po całym globusie...
Plan jest taki: lecimy do Delhi, zostajemy tam na 2 noce. Nasz samolot w tym czasie obraca spowrotem do TPE i przylatuje znowu. Zmieniamy się z przyprowadzającą go załogą i lecimy dalej do Rzymu. Powrót podobnie, na 2 razy...
Lot do Delhi w zasadzie bez większych atrakcji. Delhi jak zwykle w ostatniej chwili zmienia nam kierunek pasa do lądowania na przeciwny - następnym razem chyba nie będę w ogóle robił briefingu do lądowania, bo to nie ma sensu - i tak dadzą inny pas niż planowaliśmy i niż logika nakazuje... Na podejściu lekkie zamieszanie, bo wieża podała tylny wiatr powyżej naszego dopuszczalnego - 12 węzłów "w ogon". Przymierzaliśmy więc się do zrobienia "go around'a", ale wytrzymaliśmy nerwowo i przed samym progiem pasa dostaliśmy wiatr taki jak trzeba - można było lądować na legalu. Ot, takie zwyczajne indyjskie klimaty...
Kołowanie do terminala długie, więc wyłączyłem sobie 1 silnik po zjechaniu z pasa, dla oszczędności paliwa. Jak się pózniej okazało, nie był to najlepszy pomysł. Nasza stojanka okazała się być lekko "pod górkę" - zagapiłem się i zwolniłem za bardzo, przez co samolot zatrzymał się metr przed linią zatrzymania. I ani rusz dalej na tym jednym silniku, bo ciężki. Mało brakło a trzeba by było uruchamiać drugi spowrotem, albo wołać holownik - jedno i drugie to siara. W końcu zdołałem się jakoś dotoczyć piłując na zwiększonych obrotach i modląc się, żeby nie zassało czegoś (lub kogoś) z ziemi, albo np. nie wywróciło przejeżdżającego za nami autobusu. Muszę się pozbyć swoich "lowcostowych" nawyków...
Jeden dzień w Delhi to akurat w sam raz, żeby pojeść curry i odespać jet-lag jeszcze po niedawnym powrocie z Polski. A było co odsypiać, bo okazało się, że próbując przestawić się szybko z czasu Europejskiego na Azjatycki strzeliłem sobie w stopę. Mój organizm ochoczo przystawał na kładzenie się do spania wczesnym wieczorem (czyli w środku polskiego dnia), ale traktował to jako drzemkę poobiednią - budziłem się co noc o 2-3 nad ranem, po 3-4 godzinach snu, rześki jak skowronek. Po kilku takich nocach okazało się, że zamiast "na wschód" zacząłem się przestawiać "na zachód", jakbym poleciał do Ameryki... Tego jeszcze nie ćwiczyłem...
W dniu wylotu jestem zwarty i gotowy do drogi - a tu niespodzianka. Dostajemy informację, że stewardesy w naszej firmie ogłosiły strajk i wszystkie loty pasażerskie, w tym nasz, są odwołane. Mamy zostać w Delhi i poleciec do FCO następnym lotem - za cztery dni. Nosz ku@%+@ mać. Dwanaście stew mam w załodze, żadna się nie zająknęła na ten temat wcześniej. Nie uwierzę, że nie wiedziały...
Ta zmiana skuteczne rozwala moje plany. Muszę poprzekładać wszystkie bilety, hotele, planowana wycieczka do Colosseum poszła się..., a co najgorsze - ze względu na opóznienie przepada mi następny rejs do Honolulu (ten sławny, dla grubych ryb, o którym pisałem poprzednio). Cudem udało mi się go wyprosić w planowaniu i chciałem na niego zabrać dzieciaki. Jak to mawiał mój kolega z "podstawówki" szybowcowej - "szlag trafił krowę i nowy łańcuch..."
Dalszy pobyt w Indiach upłynął mi pod znakiem zmieniania rezerwacji, korygowania planów, śledzenia informacji o Brexitach i innych srexitach, no i oczywiście - meczu ze Szwajcarią. Myślałby kto, że na stare lata zacznę się interesować piłką nożną...
Miałem wstępnie w planie jakaś wycieczkę. Jest tyle miejsc w północnych Indiach, których jeszcze nie widziałem - Jaipur, Amritsar, Varanasi, czy wreszcie Taj Mahal w Agrze... Koniec końców jednak temperatura zewnętrzna sięgająca 45 stopni studzi mój zapał do turystyki. Kończy się na kilkudziesięciominutowych spacerach po okolicy, bo dłużej się nie da wytrzymać na zewnątrz. A wogóle, to muszę stwierdzić, ze mam jednak sentyment do Indyjskich klimatów. Syf i bałagan niemiłosierny, ale jakoś tak weselej, bardziej kolorowo i bardziej na luzie niż w Azji. No i jednak trochę bliżej domu... Ostatnio widziałem ogłoszenie o dobrym kontrakcie na A330 w Indiach, w dodatku za niezłą kasę. A może by tak... No nic. Na razie, to musiałem zastawić nerkę i sprzedać duszę Chińczykom za przeszkolenie na A330, muszę teraz odrobić swoje. Może kiedyś...
W końcu nadszedł upragniony dzień wylotu. Wszyscy chyba mieli dosyć siedzenia bezczynnie, bo cała załoga jest entuzjastycznie nastawiona do pracy. Droga na lotnisko w indyjskich korkach trwa prawie dwie godziny, choć to raptem 20 km. Przejście przez indyjską kontrolę paszportową i "security", to też wyzwanie, a jeszcze na koniec, w gejcie badają nas alkomatem. Wszyscy trzeźwi - ale jakbym tam miał jeszcze kilka dni przesiedzieć, to nie ręczę za siebie... Za to dzisiaj nikt nie strajkuje, wiec mimo tych "spoilerów" wylatujemy (prawie) o czasie. Po starcie z pasa 10 okrążamy lotnisko od południa, po czym kierujemy się na północ, w kierunku granicy z Paskistanem. Jak zwykle w tym rejonie trzeba się gimnastykować na radiu - musimy być na łączności jednocześnie z "Delhi Radar", "Lahore Control" i "Alpha Control", czyli indyjską kontrolą wojskową. A radia mamy tylko 2...
Po Pakistanie wlatujemy nad Afganistan. "Kabul Center" mówi do nas wyraźnie amerykańskim akcentem, a na drugim radiu prowadzimy nasłuch na częstotliwości "Kabul Advisory". Niby działania wojenne się skończyły, ale w przestrzeni dużo się dzieje - sporo wojskowego i quasi-wojskowego ruchu w eterze. Najbardziej podobają mi się śmigłowce Mi-17 zgłaszające się płynnym amerykańskim głosem. Kto by pomyślał... Jakość łączności fatalna, bo Kabulowi popsuł się nadajnik "small aperture", cokolwiek to jest. Mamy takie ostrzeżenie w NOTAMie i jest ono jak najbardziej uzasadnione, ledwo co idzie się dogadać.
Pod nami góry po 5000m z hakiem, księżycowy krajobraz. Mamy na tej trasie specjalne procedury ucieczki na wypadek dekompresji, a lądować nie bardzo jest gdzie. W razie co, to albo możemy cofnąć się do Lahore w Pakistanie, albo lądować na terenie Iranu... Oba miejsca raczej nie napawają entuzjazmem. Do tego jeszcze mamy ostrzeżenie, żeby nad Afganistanem i Pakistanem nie latać poniżej FL330 - bo możemy dostać "Stingerem" od Jakiegoś Mudżahedina. Milusio...
Krótko przed granicą z Turkmenstanem ciszę i spokój zakłóca alarm o pożarze w toalecie. Dammit! Akurat jak zacząłem jeść obiad! Zgodnie z procedurą dzwonię do Szefowej "emergency call'em" i każę jej sprawdzić toalety, a sam zaczynam robić wstępne przymiarki do lądowania na najbliższym lotnisku. Jak pisałem Afganistan odpada, ale 250 mil przed nami jest turkmeńskie lotnisko Mary z prawie czterokilometrowym pasem - jak dla "Burana". Zawsze to lepsze, niż lądować w Iranie bez zgód dyplomatycznych, wiz i zezwoleń. Ostrzeżenie na szczęście po chwili znika, a Szefowa melduje, że jakiś pasażer napsikał w toalecie wodą kolońską, stąd ten alarm. Postawiłbym dolary przeciwko orzechom, że to nie woda kolońska, tylko musiał palić fajki, ale niech im będzie - nie mam ochoty bawić się w policjanta. Najważniejsze, że się nie palimy, możemy lecieć dalej...
Nad Turkmenistanem góry ustępują pustyni, ale dalej jest księżycowo. Na trawersie Aszgabatu przychodzi mój zmiennik, a ja idę do tyłu na sjestę... Chciałem zobaczyć z góry Armenię i Gruzję, ale akurat przypadła moja pora spania. Może następnym razem....
Wracam do pracy nad Trabzonem w Turcji. Lecimy wzdłuż tureckiego wybrzeża Morza Czarnego. Mimo zachmurzenia dobrze widać Stambuł, cieśninę Bosfor i lotnisko Ataturk. Opowiadam Chińczykom o tym, że Turcja robi się niebezpieczna, że są częste ataki terrorystyczne i że w ogóle bałagan się robi w całej Europie. Jeszcze nie wiem, że zaraz po wylądowaniu dowiem się o zamachach na lotnisku w Stambule. Musiały się wydarzyć mniej więcej w czasie naszego przelotu...
Dalsza trasa wiedzie przez Grecję, nad którą jest sporo burz. Na prośbę o zejście z trasy w celu ich ominięcia grecka kontrola odpowiada beztrosko "możecie omijać w dowolnym kierunku, ile tylko chcecie". Można? Można! W Azji załatwienie ominięcia burzy, to nieraz jeden wielki ból w d... Po Grecji robimy krotki przeskok przez Albanię, znad której już dobrze widać prawie cały Półwysep Apeniński, czyli włoskiego "buta". Po minięciu Brindisi zaczynamy zniżanie do lądowania w Rzymie. Już same nazwy punktów nawigacyjnych i radiopomocy brzmią jakoś tak bardziej swojsko - wymawianie ich przez radio sprawia mi frajdę i przypomina czasy, jak zaglądałem tu kilka razy w miesiącu 320tką z Poznania. "Latina", "Ostia", czy "Campagniano" - lepiej to brzmi, niż "Hengchun", "Miyazaki", czy "Maogong", z którymi mam ostatnio do czynienia na codzień. Prawda? Po krótkich negocjacjach z Włochami dostajemy do lądowania pas 16R, dzięki czemu mamy bardzo krótkie kołowanie do naszego "gejtu"...
W końcu udało mi się przywieźć samego siebie do Europy. Na raty i z przerwami, ale zawsze. Pozostaje jeszcze tylko napisać raport z naszej afery "toiletgate" i można się cieszyć kilkudniowym pobytem w Rzymie...