Typhoon OPS - w objęciach "Megi"
przez
w dniu 30-09-2016 o 15:39 (6864 Odsłon)
Ledwie co napisałem, że tajfuny mnie omijają, to mnie w końcu dopadło - Karma is a bitch...
Nie, żeby to była jakaś niespodzianka. Tajfuny zaczynają swój żywot na środkowym Pacyfiku, jako niepozorne ośrodki niżowe. Później przemieszczają się na zachód karmiąc się energią ciepłego oceanu i nabierając mocy. Są w tym czasie skrupulatnie śledzone przez satelity, a ich dalszy przebieg jest prognozowany skomplikowanymi modelami matematycznymi. O tym, że tajfun "Megi" do nas nadciąga wiadomo było już od kilku dni...
Pierwsze namacalne oznaki pojawiły się dzień wcześniej. Na powrocie z Hongkongu do Taipei wiatr się wzmógł do 30kt i na podejściu do lądowania trzeba było się trochę napracować.
Po przylocie z HKG pojechałem prosto z lotniska na stację, a dalej HSR'em (szybką koleją) do Kaouszungu na południu wyspy, skąd miałe latać przez następnych kilka dni. W Kaoszungu wieczorem jeszcze spokojnie, za to widać gdzieniegdzie oznaki przygotowań na spotkanie z "Megi" - barykadowane drzwi, zamykane rolety, worki z piaskiem. Gdzieniegdzie nawet przywiązują drzewa sznurkami do ziemi żeby nie odleciały...
Pierwsza wiadomość po porannej pobudce jest taka, że mój wieczorny rejs do Hongkongu jest odwołany. Trochę zastanawiam się, czy to nie aby "dmuchanie na zimne", bo za oknem na ulicy panuje względny spokój. Co jednak poradzić - odwołany, to odwołany. Trzeba sobie jakoś zagospodarować dodatkowy dzień wolny....
Z godziny na godzinę wiatr się nasila. Koło południa już wiadomo, ze wyście do miasta nie wchodzi w rachubę, trzeba będzie zostać w hotelu. Nie martwi mnie to zresztą, bo gwałtownie spadające ciśnienie sprzyja popołudniowej drzemce.
Mój hotel ma 85 pięter i jest najwyższym wieżowcem w mieście. Pokój mam na 45tym piętrze - czyli mniej-więcej w połowie. Od wiatru budynek zaczyna się kiwać jak łódka na falach. Może nie jakoś super mocno, ale jest to wyraźnie odczuwalne - do tego stopnia, że mam lekkie objawy choroby morskiej - czuję się zamulony i brak mi apetytu. Zresztą nie tylko ja. Do tego jeszcze ściany trzeszczą jakby zaraz miały pęknąć. Pocieszam się, ze takie wiatry to tutaj nic nadzwyczajnego. Skoro budynek przetrzymał poprzednie tajfuny, przetrzyma i ten...
https://youtu.be/V8yu2-O-120
Z braku lepszych zajęć jedziemy z kolegą windą na ostatnie piętro sprawdzić, czy tam kiwa się bardziej. Kiwa się. Pech chciał, że jak wjechaliśmy na górę, obsługa hotelu zdecydowała się wyłączyć windy, właśnie ze względu na to kiwanie budynku. Musimy wiec z tego 80-tego piętra zejść na piechotę po schodach...
Wieczorem włączam sobie flightradar24 sprawdzić co tam słychać na "polu walki". Moja firma odwołała wszystkie rejsy, za to okazało się, że nasz główny konkurent postanowił walczyć z żywiołem. Z uporem godnym lepszej sprawy atakował swoimi samolotami Taipei, w sam środek tajfunu. Tyle go-around'ow, holdingów i przekierowań do Hongkongu na raz to jeszcze nie wiedziałem. "Microburst'ów" w gaciach przy okazji musiało być sporo, zarówno u pilotów jak i u pasażerów Przypomniało mi się wtedy kolejne lotnicze porzekadło - "lepiej być na ziemi i marzyć o lataniu, niż być w powietrzu i marzyć o byciu na ziemi". Zresztą jak się później okazało, wyszła z tego większa chryja - zdaje się, że to niewstrzymanie operacji nie spodobało się lokalnemu ULCowi i będą teraz naszej konkurencji "kręcić worka".
Przez noc "Megi" przewaliła się na drugą stronę wyspy, nad morze Wschodnio-Chińskie, tracąc przy tym sporo energii... Już pierwszy rzut oka za okno mówi, że tym razem pogoda jest lotna, co jednak wcale nie oznacza, że dobra... Nasze operacje w każdym razie są wznowione od rana, mój popołudniowy lot do Sapporo jest planowany o czasie.
Na lotnisku w Kaoszungu bałagan, pełno koczujących pasażerów z odwołanych lotów. To i tak nic w porównaniu tym, co się ponoć działo w TPE. Nasz samolot przyleciał opóźniony z poprzedniego rejsu, musieliśmy na niego trochę poczekać w gejcie. Koniec końców jednak udaje się nam odkołować 40 minut po czasie - w takich warunkach należy to uznać za sukces...
Wiatr zmalał przez noc, ale jednocześnie zmienił kierunek o ponad 180 stopni, jak to zwykle bywa podczas przejścia tajfunu. Do startu mamy teraz dokładnie 30 kt z boku - to graniczna wartość, przy której możemy startować. Po starcie czuć, że powietrze aż kipi energią - turbulencja naprawdę konkretna, a do tego pojawiają się bardzo intensywne cumulonimbusy, których nie bardzo jest jak ominąć. Na radarze mamy wszędzie kolorowo, próbujemy "wybierać mniejsze zło" i celować w obszary zaznaczone na zielono, które powinny być stosunkowo łagodne - ale nawet w tym zielonym jest niespokojnie. "Tropiąc węża" pomiędzy burzami wspinamy się mozolnie do góry.
Na częstotliwości panuje bałagan, wszyscy omijają burze, cieżko się dogadać. Po głosie kontrolerki na kontroli obszaru słychać, że jest wyraźnie sfrustrowana i traci cierpliwość. Nie dziwie się jej, w tym zamieszaniu łatwo nie usłyszeć transmisji i prawie do każdego samolotu musi powtarzać polecenia po 2-3 razy.
W końcu udaje się nam wspiąć ponad wierzchołki burz i przyjąć kurs na północny wschód, w kierunku Japonii. "Megi" ściga nas jeszcze przez godzinę po starcie CAT'em (Clear Air Turbulence), później wyrywamy się z jej objęć. Dalszy lot na wyspę Hokkaido jest juz spokojny. Spędzam tam dwa dni. Gdy wracam, po "Megi" nie ma już śladu - w tym czasie przesunęła się na ląd, nad chińską prowincję Fujian. Tam, pozbawiona energii ciepłego oceanu, szybko skończyła swój krotki, acz burzliwy cykl życia. Tymczasem na Pacyfiku, w okolicach wyspy Guam tworzy się jej następca. Z początku bezimienny niż tropikalny, teraz otrzymał imię Chaba i przemieszcza się w naszą stronę...
Na koniec jeszcze, bardziej w nawiązaniu do poprzedniego odcinka trochę nocnych klimatów...
Nocny powrót z Australii, zniżanie do TPE o wschodzie słońca
Ognie świętego Elma na szybie podczas przebijania się przez Intertropical Convergence Zone, czyli pasmo burz na równiku
https://youtu.be/W4JHLPGe2Ro