Commuting
przez
w dniu 19-10-2016 o 10:04 (10624 Odsłon)
Po 10ciu dniach "leżuru" w domu, pora wracać do pracy... Swoją 20-dniową poniewierkę po Azji tradycyjnie zaczynam sobotnim nocnym lotem z Rzymu do New Delhi i dalej "na pace" (na pasażera) do Taipei.
Przygotowania do wyjazdu muszę zacząć już kilka dni wcześniej. Trzeba załatwić hotel w Rzymie (niby się należy jak psu micha i powinien być zarezerwowany przez firmę, ale z Włochami jak to z Włochami - jak nie przypilnujesz zawczasu, to potem nikt nic nie wie)
Dolot do Rzymu, na pozór trywialna sprawa, też wymaga trochę gimnastyki. Nie dotarcie na czas i opóznienie/odwołanie rejsu do TPE, to byłby, cytując mojego wykładowcę Mechaniki ze studiów, "błąd dyskwalifikujący, fatal error". Pożegnałbym się, jeśli nie z pracą, to na pewno z bazą w Europie. Failure is not an option, dlatego oprócz planu "A", muszę jeszcze mieć plan "B" i "C"
Latam zwykle na biletach "id", bo są tańsze i przede wszystkim dają wiekszą elastyczność - można je dowolnie przesuwać, zamieniać i oddawać. Mogę nawet jednocześnie kupić kilka biletów na rożnych przewoźników, a potem oddać te niewykorzystane. Mają za to jedną wadę - leci się w miarę wolnych miejsc. Kilka dni wcześniej zaczynam śledzić booking' i ustalać najlepsze opcje.
Mgły, ani innych kataklizmów nie zapowiadają, więc decyduję się lecieć do Rzymu w dniu wylotu do DEL - gdyby prognozy były słabe, poleciałbym dzień wcześniej. Tym razem padło na poranną Lufthansę POZ-MUC-FCO. "W razie Niemca", jakby samolot się zepsuł/był pełny, mam jeszcze o tej samej porze SAS przez Kopenhagę, o 13-tej jest następna Lufa, a jak będzie kicha to mogę wsiąść w pociąg do Warszawy i dalej Wizzem. Jest jeszcze Alitalia w razie co... Chyba jestem wystarczająco zabezpieczony.
Jako zaciekły lokalny patriota nie przepadam specjalnie za Lufą, ale jakbym nie kombinował, przeważnie wypada właśnie na nich - mają ewidentnie dominującą pozycję w regionie i oferują najwiecej dogodnych połączeń. Poza tym trzeba Niemcom przyznać, że są zawsze kurtuazyjni w stosunku do załóg innych linii, a w razie problemu z miejscami można u nich liczyć na "jumpseat" w kokpicie, co w dzisiejszych czasach jest rzadkością. U siebie w firmie nie mógłbym im się tym samym odwdzięczyć...
Z Poznania udało się wylecieć bezproblemowo o czasie, ale mało brakowało, żeby mój plan awaryjny musiał zostać wdrożony w życie. Zaprzyjaźniony handler zdradził mi, że samolot rano miał jakąś usterkę i wcale nie było pewne, czy w ogóle polecimy...
Dalsza podróż poszła sprawnie, do Rzymu dotarłem tuż przed południem, na 11 godzin przed od lotem - akurat tyle ile oficjalnie potrzebuję na wypoczynek przed lotem. Wszystko dziś jest lege artis, jak rzadko kiedy... . W hotelu co prawda znowu nie mają mojej rezerwacji, ale tym razem mam "twarde dowody" w postaci maila wysłanego przez nasze biuro, więc dość recepcjonistka dość szybko poddaje się i znajduje mi pokój. Ba, idę za ciosem i udaje mi się wywalczyć aparatament kapitański - należy się, to się należy...
Pogoda w Rzymie idealna na zwiedzanie - pełne słońce, bezwietrznie i 23 stopnie. Nic z tego jednak - muszę wypocząć przed nocnym lotem, zwłaszcza że poprzednia noc też zarwana (moja partnerka uparła się na wieczorne wyjście do kina na "Bridget Jones 3", a musiałem zwlec się o 4 rano na samolot). Kończy się wiec na krótkim spacerze po najbliższych okolicach lotniska. Trafia mi się piękny widok - A330 Alitalii startuje z pasa 25, robi nisko and ziemią najpierw lewy, później prawy zakręt - charakterystyczną Rzymską procedurę odlotu polegająca na przechwyceniu tuż po starcie radialu odlotowego z VORa "Ostia". Majestatycznie połyskuje w słońcu, ciagnąc za sobą cieniutkie smugi kondensacyjne z winglet'ów i powoli znika na horyzoncie. I jak tu nie kochać tego samolotu...
Na 2 godziny przed planowanym wyjazdem z hotelu trzeba powoli zacząć przygotowania. Ogarnąć mundur, ogarnąć siebie i "przebrać się za pilota". Na godzinę przed wyjściem na firmowym serwerze pojawia się dokumentacja naszego lotu. Muszę ją sciągnąć na iPada i dokładnie przeanalizować trasę, pogodę, NOTAMy itp. Wersję papierową dostaniemy dopiero w samolocie i juz nie będzie na to czasu.
Na lotnisku dostajemy informację, ze nas samolot dziś stoi "w polu" (czyli na stanowisku bez rękawa), a pasażerowie będą dowożeni autobusami. W terminalu tłumy, a pasażerów mamy full, wiec spodziewam się sporego opoźnienia. Handling jednak jakimś cudem sprawnie ogarnął ten balagan, wiec ku mojemu zaskoczeniu "pushback" ze stanowiska robimy prawie o czasie. Zupełnie jak nie w Rzymie...
Żeby było sprawiedliwe rzucaliśmy z F/O monetą podczas bryfingu, żeby wylosować kto dostanie start i lądowanie. Wypadł "orzeł", wiec dzisiaj latam ja. Trzeci w załodze, Cruise Captain, musi się zadowolić "jumpseat'em".
Po dość sprawnym jak na Rzym kołowaniu zajmujemy pas 25. Dźwignie ciągu idą do przodu, silniki się rozkręcają, ruszamy. Uwielbiam ten moment... Po chwili robimy to samo, co widziana przeze mnie po południu "Alitalia" - krótko po oderwaniu kładziemy się w lewy zakręt i przechwytujemy radial 188 od "Ostii". Nabieramy wysokości nad morzem, które skrzy pięknie się w blasku księżyca. Gdy mamy tyle ile trzeba, dostajemy wektor na kurs 090, prosto nad "wieczne miasto", które dziś jest doskonale widoczne. Podobnie zresztą jak cały półwysep Apeniński - jest pełnia księżyca, a do tego wspaniała przejrzystość powietrza.
Dalsza trasa tradycyjnie biegnie przez Adriatyk, Albanię, Grecję. Już nic szczególnie ciekawego nie widać. W radiu panuje spokój, a na częstości udaje mi się wychwycić korespondencje jakiegoś LOT'a i Wizz'a. W obu firmach latałem i do obu mam sentyment... Nad Turcją, w okolicach Trabzonu idę do tyłu na swoją 2-godzinną drzemkę. Wracam nad Turkmenistanem, tuż przed wschodem słońca. Dalej lecimy przez Afganistan - dzisiaj nawet o dziwo idzie się dogadać z "Kabul Center", co jest raczej wyjątkiem, niż regułą.
Krótko po wlocie w przestrzeń Pakistanu musimy zrobić zakręt o 90 stopni w lewo. Nasza standardowa trasa jest dziś zamknięta i cały ruch tranzytowy do Indii kierowany jest przez północną część kraju i dopiero potem dalej w dół, na południowy wschód - trochę jak objazd na szosie. Dzięki temu dokładnie przed nami na horyzoncie wyrasta masyw Himalajów skrzący się śniegiem we wschodzącym słońcu. Próbuję nawet zrobić zdjęcie, ale telefonem, to se mogę... Nic nie widać.
Nad Islamabadem dostajemy "skróta" do punktu SAMAR na granicy pakistańsko-indyjskiej i Himalaje zostawiamy za lewym skrzydłem. Nie ma zreszta czasu ich podziwiać, bo trzeba się przygotowywać do lądowania. Pogoda w Delhi dobra, tylko jak zwykle jest smog i widzialność 2000m. To ponoć efekt wypalania traw w północnych Indiach (tako rzecze gazeta "The Times of India", którą z sentymentu czytuję, ilekroć mi wpadnie w ręce )
Przed zniżaniem na tej trasie jak zwykle robota się nawarstwia. Muszę czekać z bryfingiem, aż wróci ze swojego wypoczynku F/O, który będzie ze mną lądował. Gdy wraca, jesteśmy akurat krótko przed wlotem w przestrzeń Indii - trzeba prowadzić łączność na trzech częstotliwościach (w dodatku na żadnej nie idzie się dogadać), przygotowywać się do lądowania, robić zapowiedź do pasażerów, a na to wszystko jeszcze przychodzi stewardesa ze śniadaniem. Robi się bałagan i cieżko nad tym zapanować, zwłaszcza że nasze umysły o 4 nad ranem nie są zbyt świerze...
Tym razem przynajmniej trafiliśmy z pasem do lądowania. Przygotowaliśmy się na pas 29 i dostaliśmy pas 29 - jak na New Delhi to ewenement, musieli się zagapić i nie zmienili nam go w ostatniej chwili .
Z procedurą dolotu już nie trafiliśmy. Spodziewamy się STAR'a "SAMPLA 6B", a na zniżaniu kontrola zmieniła nam na "SAMPLA 6F". Mój F/O z jakichś powodów nie może tego polecenia zrozumieć - dwukrotnie potwierdza kontrolerowi niewłaściwą procedurę, a na jego twarzy twarzy maluje się wielki "WTF?" Już mam sięgnąć po radio i prostować, ale kontrolerowi cierpliwość kończy się szybciej, niż mi - rzuca ze złością "expect radar vectors for ILS29" - ewidentne uznał nas za debili, których trzeba prowadzić za rękę. No i dobrze - "baba z woza, koniom lżej", niech nas wektorują...
Ziemia indyjska jest dla mnie łaskawa. Z jakichś powodów wychodzą mi tu najładniejsze lądowania - i to pomimo, że zawsze mam "oczy na zapałki" po nieprzespanej nocy. Tym razem jest podobnie, przyziemienie było "na jajeczko". Inna rzecz, że samolot w tym pomaga. Na A330 owszem, można spieprzyć lądowanie, ale trzeba się postarać. Taka zreszą reguła - im większy samolot, tym prostszy do lądowania...
Pas wprawdzie jest bardzo długi, ale do zjazdu w preferowanego "speedway'a" jest 2000m, a dziś mamy prawie maksymalny ciężar do lądowania. Do tego nie działają nam "brake fan'y", czyli wentylatory hamulców. Żeby ich nie ugotować, muszę na dobiegu użyć maksymalnego rewersu i trochę pohałasować. A i tak po zakołowaniu obsługa naziemna musi chłodzić hamulce zimnym powietrzem z agregatu klimatyzacyjnego, żeby je wystudzić przed następnym lotem.
Po 7,5 godzinach lotu jesteśmy na miejscu, co wcale nie oznacza końca pracy. Dziewczyny jadą do hotelu, a załogę kokpitową czeka jeszcze 6 godzinny lot na pasażera do Taipei. Wątpliwa to przyjemność, ale nikt nie twierdził, że biedzie lekko... Potem mam 24 godziny w TPE na dojście do siebie i ruszam w dalszą wędrówkę, do Brisbane w Australii...
Wschód słońca gdzieś nad Indonezją