Ten "pierwszy" raz...
przez
w dniu 03-11-2023 o 19:43 (1699 Odsłon)
Monotonna, zimowa senność, wzmagana szumem włączonego telewizora, ogarniała wszystkich przebywających w dyżurce. Piąta godzina „ na nogach” i „ciepełko” w kontenerze powodowały, że organizm przechodził w tryb buntu po zbyt wczesnej pobudce. Nagle ciszę przerywa ostry dzwonek telefonu. Jeszcze nie wiem, że będzie to dźwięk, który bezbłędnie rozpoznam wszędzie i o każdej porze dnia i nocy. Ten dźwięk powoduje, że umysł momentalnie budzi się z letargu wchodząc na najwyższe z możliwych obroty.
„Tak, na Turbacz? Tak? Czyli pod schronisko?” Ratownik rzuca okiem na instruktora, który z uśmiechem wskazuje na mnie: to ON dzisiaj decyduje! Szybko potwierdzam podniesionym kciukiem, że „pogoda jest OK”. „Zgłoszenie przyjęte do realizacji – będziemy u Was za ok 20 minut!.
Słuchawka opada a ja już wychodzę z kontenera: zgodnie z instrukcja trzeba podejść do śmigłowca – nie zważam na to i biegnę po ośnieżonej drodze a za mną już wyrusza lekarz. Serce bije przyspieszonym rytmem, kiedy otwieram drzwi kabiny medycznej i wyjmuję oraz wyłączam małą nagrzewnicę. Otwieram swoje drzwi, wyłączam przełącznik EMS i ponownie wyskakuję na zewnątrz aby wyłączyć wtyczkę od wózka rozruchowego. Instruktor jest jednak szybszy i w tym momencie widzę wtyczkę w jego dłoni: „Wyłączę! Pakuj się i odpalaj silniki!”
Gramolę się do kabiny: Batery Master, pasy, hełm – kątem oka obserwuję testy systemów. Silnik nr dwa IDLE, za chwile to samo z jedynką. Systemy pracują, testy zrobione, silniki na FLIGHT, Hi NR na ON – krótka komenda do wieży: „Wieża, Ratownik 6, gotowi do odlotu na południe – Turbacz” Pomimo czteroosobowej załogi i 450 litrów paliwa, śmigłowiec ochoczo podrywa się do zawisu i po chwili rozpędzamy się już nad BRAVO do wymaganej prędkości. Koryguję ustawienie wskazówki na 8 FLI i ponownie aktywuję wpisany w FMS punkt – komputer szybko przelicza trasę i już autopilot prowadzi nas w kierunku gór.
Chyba mam wielkie oczy, bo instruktor przyjaźnie zagaja: „To ci się trafiło: pierwszy wylot LIFUS i już na Turbacz!” Warto podkreślić, że wezwania na szczyty gór, np. Turbacz, Babią Górę czy Trzy Korony, cieszyły się niezwykłym uznaniem wśród załóg, z racji pięknych widoków, ale były też pewnym „wyzwaniem”, sprawdzającym umiejętności pilota. Nie muszę chyba podkreślać, że dreszczyk strachu spinał mi pewną część ciała – do tej pory latałem tylko loty LOFT. To takie przygotowanie do prawdziwych misji, z lotami na lądowiska przyszpitalne, jednak bez presji czasu. Loty LIFUS, to loty w realnych misjach do zdarzeń, ale z instruktorem, który zawsze może przejąć stery, poprawić coś lub podpowiedzieć.
Przez chwilę żałowałem, że nie latam w „płaskopolsce” – dużo łatwiej zaplanować i wykonać podejście na płaski teren czy boisko. „Nie martw się, podejdziemy od wschodu do schroniska – tam jest takie prowizoryczne lądowisko/wypłaszczenie, gdzie będzie czekał goprowiec” – słowa instruktora przerwały moje wewnętrzne rozterki. Widok ośnieżonych, stromych zboczy przywołał mnie do rzeczywistości: to prawie już! Z emocji zapomniałem zgłosić do INFO, że „lądujemy w miejscu zdarzenia”.
„O, widzisz? Tamta kropka to ratownik GOPR – on będzie cię przyjmował!” - padło z ust instruktora. Poprawiam sie nerwowo w fotelu. „Poczekaj, najpierw zrobimy sprawdzenie w zawisie”. Na moje szeroko otwarte oczy, instruktor zareagował szybkim wyhamowaniem prędkość do zera, z odpowiednim przewyższeniem nad miejscem lądowania i rzucił do mnie: „Trzymaj zawis a ja zapiszę parametry!” Nie wiedziałem jeszcze, że prowadził swoisty „dzienniczek”, w którym zapisywał parametry pracy śmigłowca w górach, przy różnych warunkach atmosferycznych i obciążeniu. Potrzebował ich do określenia zdolności operacyjnych śmigłowca, którego, pomimo roku eksploatacji, wciąż się uczyliśmy (i... nadal uczymy).
„OK, zniżaj na ratownika” Niepewnym ruchem, walcząc z wiatrem zza szczytu, rozpocząłem zniżanie w kierunku machającego do mnie goprowca zerkając jednym okiem na niego a drugim do kabiny, czy czasem nie przekroczę dopuszczalnej wartości TRQ. W pewnym momencie, podmuch od wirnika nośnego spowodował poderwanie się leżącego śniegu – horyzont zniknął w śnieżnym tumanie. „Spokojnie, cały czas patrz na ratownika i nie strać go z oczu!” - instruktor momentalnie zareagował na moje niepewne „machnięcie” drążkiem. „Idź na niego, tak jak ci pokazuje! Dokładnie tak macha rękami!” Po miesiącach szkoleń i przestróg co do odległości osób postronnych i służb od lądującego śmigłowca, widok machającego goprowca o metr od dziobu robił piorunujące wrażenie! Do tego nadal machał rękami „do siebie”, co oznaczało przysunięcie się jeszcze bliżej! Strużki potu spływały mi po plecach i z ulgą zobaczyłem, jak goprowiec opuszcza ręce w dół: pokazywał, że mam przyziemić! Gdyby to był płaski teren to odetchnąłbym z ulgą, ale jak przyziemić na pofalowanym, ośnieżonym terenie aby nie przekroczyć Mast Momentu?! Moje wahanie wyczuł instruktor bo padło tylko: „Powoli do dołu, jeszcze, jeszcze, tak jak wskazuje ratownik!” Trzymam kurczowo drążek i po milimetrze staram się opuścić dźwignię skoku, gdy wtem widzę, że ratownik klepie nas „po nosie” (kopule radaru) i pokazuje kciuk w górę!
„No, zapnij dźwignię i poruszaj trochę pedałami aby dobrze osiadł” – rzuca instruktor. Śnieżny tuman powoli się rozwiewa a ja nie wiem co się stało! Co? Jak? Mast Moment?! Kiedy to przyziemienie??? Euforia zalewa mnie do tego stopnia, że zapominam przełączyć dźwignie silników na IDLE przed wyłączeniem. Na szczęście mam na pokładzie instruktora, który szybko przywraca mnie na właściwe tory – w końcu nie latamy po to, żeby tylko latać...
26 luty 2012 r – do dzisiaj pamiętam ten pierwszy wylot operacyjny. Zabraliśmy pacjentkę
z Turbacza do szpitala CUMRIK w Krakowie i prosto z lądowiska dostaliśmy wezwanie do kolejnej misji pod Wieliczkę. Z tego wylotu, pacjenta również zabraliśmy do CUMRIK. Warto zauważyć, że w 2012 roku szpital mieścił się przy ulicy Kopernika (w gęstej zabudowie) i był jednym z trudniejszych lądowisk. Na szczęście, te pierwsze loty wykonałem w doborowej załodze ze świetnym instruktorem – Wojtkiem Wiejakiem.
To ON nauczył mnie latania a raczej „przemieszczania się” po górach, zasad współpracy z GOPR, kiedy jeszcze nie było dedykowanych szkoleń (owo przyjmowanie śmigłowca „na klatę” ratownika), rozpoznawania niebezpiecznych zjawisk pogodowych i lądowań w trudnych miejscach w terenie górskim.
Za to wszystko, dziękuję Ci Wojtku!
Wojciech Wiejak, 16.06.2023(†)
PS. To mój pierwszy wpis na blogu - przepraszam, za błędy i proszę o wyrozumiałość oraz ewentualne sugestie![]()